Bóg cię kocha, ale…

Młoda kobieta przyszła do psychologa.

Powiedziała, że coś chyba z nią nie tak, bo chociaż niewiele minęło od jej ślubu, nie czuje już do swego męża żadnej miłości. Gdy o nim pomyśli, czuje natomiast… strach.

Opowiedziała następnie, co dzieje się w ich domu. Mąż nieustannie zapewnia ją o swojej miłości i wierności, i że dotrzyma przysięgi małżeńskiej, że nie opuści jej aż do śmierci. Bezwarunkowo. Mówi to wszystko codziennie, następnie dodaje –

 ALE

„Ale jeżeli ty nie będziesz mi wierna, lub nie będziesz mnie kochała tak, jak ja tego chcę, lub nie będziesz robić tego, co chcę, wrzucę cię do piwnicy, przykuję łańcuchem i będę chłostał pasem dzień dzień, tak długo, jak tylko będę dał rady!”

Czy psycholog powinien rozpocząć terapię tej kobiety… czy zawiadomić policję i zalecić jej nie wracanie do domu?

Jeszcze jedna historia.

Pewien chłopiec

wykrzyczał swojemu ojcu, że go nienawidzi. W odpowiedzi na to, ojciec przywiązał go do łóżka i torturował bez jedzenia i picia przez kilka dni. Czy powinniśmy ukarać ojca, czy może syna, a ojciec dobrze zrobił, karząc syna za jego nienawiść?

Scared face

Czy masz jakiekolwiek wątpliwości, że w powyższych historiach to właśnie z mężem (z pierwszej) i ojcem (z drugiej) jest coś poważnie nie tak? Jeśli nie masz, gratuluję. Jeżeli jednak jesteś przeciętnym chrześcijaninem, obawiam się, że za osobę podobną do tych ludzi uważasz…

Boga.

Bóg cię kocha, ale… jeśli ty nie będziesz Go kochać, wrzuci cię do piekła na wieczne tortury.”
Bóg wybacza wszystkie grzechy… ale jeśli przekroczysz jedno z niezliczonych przykazań w jakiś określony sposób, żegnaj niebo, witaj piekło.”
Bóg przyjął cię do swojej rodziny… ale jeśli trochę za bardzo narozrabiasz, wyrzuci cię z niej bez możliwości powrotu.”
Bóg kocha dzieci… zanim nie osiągną wieku odpowiedzialności, a wtedy – albo nawrócenie – albo piekło.”

Bóg – doktor Jekyll czy pan Hyde?

Trudno mi pojąć, dlaczego prawie wszyscy chrześcijanie są w stanie godzić „uosobienie miłości” z sadystycznym tyranem, karzącym za byle co w sposób nieproporcjonalnie okrutny. Pojąć mi to trudno, chociaż… sam wiele lat tak o Bogu tak myślałem.

Aby ratować ten wewnętrznie sprzeczny obraz Boga w naszych umysłach, na ogół rozdzielamy miłość Bożą od naszej miłości i rozumiemy przez nie zupełnie inne rzeczy.

Weźmy dla przykładu miłość rodziców do naszych – w jej idealnym przykładzie rodzice są czuli, delikatni, nastawieni na najwyższe dobro dziecka. Codziennie o miłości swej dziecko zapewniają wielokrotnie. Zawsze są gotowi wszystko przebaczyć, zamiast stosowania jakichkolwiek kar preferują doprowadzanie do sytuacji, gdzie dziecko będzie samo doświadczało konsekwencji swoich czynów (oczywiście w sposób kontrolowany i bezpieczny) i uczyło się z nich.

Boża miłość natomiast – według najczęściej spotykanego chrześcijańskiego schematu – jest zupełnie inna. Przebacza tylko po spełnieniu określonych warunków. Nigdy do końca tak naprawdę nie możemy być pewni, czy Bóg nam wszystko wybaczył. A jeśli nie wybaczył, to kara czeka nas niesamowita – nie w celu poprawy, ale w celu – nie wiem – zemsty? Nieskończone tortury, lub – w niektórych łagodniejszych odmianach doktrynalnych – wieczne oddalenie od Boga w jakimś ponurym miejscu?

Czyja miłość wydaje nam się doskonalsza?

Tak! Nasza własna! Potrafię być lepszym rodzicem, niż taki „bóg”. Bluźnię? Jeśli tak, to nie bluźnię przeciwko Bogu, ale temu bożkowi stworzonemu przez religię.

Dobra nowina – dla kogo?

Wyraz „ewangelia” w oryginale greckim oznacza „dobra nowina”. Czy kiedy myślisz o ewangelii, serce wypełnia ci radość? Nie? Przecież to dobra nowina!!! Ale… dobra dla kogo? Może dla bezgrzesznych ludzi, ale takowych nie ma. Poza tym nawet gdybym był bezgrzeszny, mógłbym trafić do takiego Kościoła, który bardzo szczegółowo opisuje, jaki to rodzaj wiary jest „zbawczą wiarą” i mógłbym się do ich definicji nie załapać.

Istnieje około tysiąca denominacji chrześcijańskich i niełatwo znaleźć pośród nich dwie, które by się w 100% zgadzały co do odpowiedzi na pytanie „jak można się znaleźć w gronie szczęśliwców, którym przypadnie w udziale życie wieczne”.

Która denominacja mówi prawdę?

A może… żadna?

Wśród zarzutów, które chrześcijanom wysuwają ateiści, agnostycy i ludzie innych wyznań, przodują dwa:

Jak miłosierny Bóg może dopuszczać do takiego ogromu cierpienia na świecie?

Jak miłosierny Bóg może skazywać ludzi na wieczne męki w ogniu piekielnym?

Odpowiedź na pytanie pierwsze – to temat na osobny artykuł. Odpowiedź na pytanie drugie jednak jest trywialnie prosta.

Jeżeli całe życie coś ci „nie grało”, coś nie pasowało w obrazie wiecznych tortur z rąk Boga, który jest miłością…

MASZ RACJĘ. To nie pasuje.

Nie przejmuj się opinią większości. Posłuchaj swojej logiki.

Nie słuchaj idiotycznych tłumaczeń w stylu „Bóg nikogo nie wrzuca do piekła, ludzie sami Go odrzucają i wybierają piekło”. Nie ma takiego człowieka, który po kilku minutach (a raczej i sekundach) siedzenia w ogniu dalej chciał tam siedzieć, a tutaj mówimy o wieczności!

Jednak nie nasza intuicja i nie logika są ostatecznym dowodem na to, że te wieczne tortury to wymyślona bzdura.

Faktem mało znanym jest to, że na temat piekła… ani słowa nie znajdziesz w Biblii. Tutaj znajdziesz więcej na ten temat.

Mnóstwo ludzi, zwłaszcza „głęboko religijnych”, reaguje bardzo emocjonalnie gdy kwestionuje się przy nich istnienie piekła. Może to wydawać się dziwne… przecież powinniśmy chyba się cieszyć, jeśli jest szansa, że coś tak okropnego, czym straszą nas w niemal wszystkich kościołach, jest tylko wymysłem i nie istnieje, czyż nie? Jeśli sam odczuwasz negatywne emocje gdy ktoś przy tobie podważa piekło, zastanów się, dlaczego. Powody takiego niepokoju prawie zawsze spowodowane są przez dwie możliwe przyczyny: albo sami podświadomie myślimy, że nasze poglądy „nie trzymają się kupy”, albo… nie może nam się pomieścić w głowie, że Bóg może wybaczyć wszystkim ludziom, bez powodu, bez warunków, gdyż… sami tego nie potrafimy.

Zamiast patrzeć na to, co mówi nam religia, popatrzmy na chwilę na świat! Zostaliśmy stworzeni na obraz Boży! Popatrz na matkę tulącą niemowlę. Popatrz na szał radości dwojga zakochanych, którzy widzą się pierwszy raz po długiej przerwie. Zaobserwuj zachwycony, zakochany wzrok rodzica, kiedy dziecko robi pierwsze kroki. Albo idącą pod rękę parę 80-ciolatków, patrzących sobie w oczy z czułością, jak gdyby byli parą zaświergolonych nastolatków…

To tylko cień miłości, jaką ma do nas Bóg.

 W tym przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy.
My miłujemy [Boga], ponieważ Bóg sam pierwszy nas umiłował. (1 J 4:10.19)

Nas” nie oznacza katolików, chrześcijan, baptystów. Oznacza również ateistów, „innowierców”, a także morderców… i wszystkich najgorszych ludzi, których sobie potrafimy wyobrazić. Jego miłość oznacza dla nas między innymi to, że nie musimy się obawiać kary za grzechy! Jeżeli masz jakiekolwiek wątpliwości, że dla Boga jakimkolwiek problemem jest wybaczenie nam grzechów, zobacz, jak robił to Jezus, obraz Boga na ziemi. Pewnego dnia przynieśli do Niego sparaliżowanego człowieka.

 Jezus, widząc ich wiarę, rzekł do paralityka: Synu, odpuszczają ci się twoje grzechy. (Mk 2:5)

Jezus nie wymagał pójścia do spowiedzi, obietnicy poprawy, zadoścuczynienia, ofiary na biednych.

Wybaczył, chociaż nie był o to nawet proszony.

I taka właśnie jest miłość Boża.

Ostatnia edycja: 17 stycznia 2022

Religia = strach

Scared face
Niniejszy artykuł kieruję do tych z was, którzy wątpią w to, co słyszą co niedziela w kościele, ale boją się wątpić, myśląc, że Bóg ich potępia za te wątpliwości.

Wydaje się, że przeważająca większość ludzi nie ma tego problemu… a może udało im się samym sobie wmówić, że nie mają? Kiedyś im zazdrościłem, zwłaszcza w trudnych chwilach, kiedy przechodziłem wewnętrzne katusze, zastanawiając się, czy za swoje wątpliwości nie pójdę do piekła, a prawie wszyscy znajomi pukali się w czoło. Raczej pukali-BY się, bo oczywiście nikomu się nie przyznawałem, o czym myślę.

Dzisiaj moja perspektywa się jakże zmieniła! Obecnie uważam, że wątpliwości to wspaniała sprawa, i jedyny problem jest z tym, że zbyt rzadko z prawa do nich korzystamy.

Temat wątpienia w ogóle towarzyszy mi całe życie. Kiedy pierwszy raz kwestionowałem różne zasady religijne, wszyscy pukali się w czoło. Niektórzy mówili, że ‘mam diabła’. Nierzadko stawałem przed wyborem – iść z większością albo iść zupełnie samotnie. A ja byłem w swoich wierzeniach zupełnie odosobniony (było to jeszcze przed erą Internetu i szukanie ludzi o niestandardowych poglądach było zadaniem niełatwym). Prawie wszyscy znajomi sugerowali mi, że coś ze mną nie tak; a ja mnóstwo razy zadawałem sobie pytanie – czy jest możliwe, bym był jedyną osobą w tłumie, która ma rację? Czy to nie pycha – tak myśleć o sobie?

Bałem się. Nie wiedziałem wtedy, że ten strach był celowo we mnie wywołany.

Z pomocą przyszło mi… graffiti z jakiegoś muru. Było napisane:

Jedzcie g***o, miliony much nie mogą się mylić!

Odkąd zobaczyłem ten tekst, towarzyszy mi on całe życie. Uważam, że jest absolutnie genialny! „Większość” nie jest żadnym argumentem. Możesz być jedyną osobą z miliona i wciąż mieć rację. I nie jest to kwestia pychy i pokory. To kwestia prawdy.

(Oprócz tego tekstu o muchach widziałem też podobny, który też moim zdaniem świetnie ujmuje temat: tylko zdechłe ryby płyną z prądem.)

Jest powiedzenie:  jeśli ktoś cię nazwię osłem raz, zignoruj go. Jeśli stanie się to dwa razy w ciągu jednego dnia, zastanów się nad tym. Jeśli trzy, idź i kup sobie siana.

Jakkolwiem mądre (choć niespecjalnie biblijnie uzasadnione) przysłowie to się wydaje, uważam, że z tych trzech porad, które podaje, tylko środkowa ma sens.

Załóżmy, że mieszkasz od urodzenia w jakiejś wiosce, gdzie wszyscy wyznają jakąś zabobonną religię. I wszyscy, których znasz, to ekstremiści, głoszący potrzebę nawracania świata z jedyną możliwą alternatywą – śmiercią dla niewiernych. Nie znasz innego światopoglądu. Nie masz radia, Internetu, nie masz możliwości konfrontacji swoich poglądów z nikim innym.

Najprawdopodobniej przeżyjesz swoje lata i umrzesz w przekonaniu, że znasz prawdziwą religię. I bardzo możliwe, że nigdy nie będziesz miał żadnych wątpliwości. Większość ludzi nie ma. Albo ma tylko przez ulotne chwile.

A co jeśli… któregoś dnia poznasz chrześcijanina, usłyszysz o prawdziwym Bogu i uwierzysz w Niego?

Czy pobiegniesz z radością do swoich bliskich i opowiesz im o tym? Nie, bo wiesz, że mogą cię za to zabić. Zakładam, że nie jesteś w tym jednym może promilu ludzi chętnych do męczeństwa. Będziesz miał wybór – zachować swoje przekonanie do siebie i żyć z wewnętrznym konfliktem, czując się wyobcowanym wśród ludzi praktykujących obcą ci już religię… albo spróbować przekonać siebie samego, że jednak to twoja rodzina i przyjaciele mają rację.

Blisko 100% ludzi wybiera drugą opcję. Nawet w Polsce, gdzie śmierć za zmianę wyznania nie grozi.

Dlaczego? Przyczyną jest zawsze strach. Jeśli nawet nie musimy w Polsce obawiać się śmierci z powodu innych poglądów religijnych, boimy się wytykania palcem, wyśmiewania, kłopotów w przyszłości (np. ksiądz może odmówić ślubu w kościele). Boimy się alienacji.

Ale to dopiero początek strachu. Najbardziej bowiem… boimy się Boga.

A nie powinniśmy. Bóg jest dobry. Strach wywołała religia, nie Bóg.

preacher

 Prześledźmy mechanizm, jak to się dzieje.

O ile głęboka wiara w Boga to dzisiaj rzecz rzadka, to życie wiarą, nacechowane troską o bliźnich i pokornym dążeniem do doskonałości nie dlatego, aby być najlepszym ale dlatego, aby lepiej pomagać innym, występuje rzadziej, niż urodziny cielęcia z dwiema głowami. Normy moralne narzucane przez niemal wszystkie religie są natomiast bardzo wysokie. A na domiar złego, ilość ludzi określających się jako religijnych, jest procentowo w Polsce ogromna. Rocznik Statystyczny z 2013 roku podaje, że wciąż mamy oficjalnie 86% katolików. Porównanie z innym krajami można zobaczyć na http://en.wikipedia.org/wiki/Religions_by_country – Polska jest w czołówce, a wyprzedzają nas głównie malutkie kraje Trzeciego Świata, o których przeciętny Polak nawet nie słyszał.

We wszystkich miejscach, w których istnieje Kościół większościowy lub narodowy, niemal wszyscy jego członkowie należą do niego tylko powierzchownie i nie jest z tym związana żadna duchowość. W  Polsce większość katolików chodzi do kościoła machinalnie i na tym ich związek z Kościołem się kończy. Są natomiast miejsca w USA, gdzie katolicy stanowią poniżej procenta populacji – i często są to nadzwyczaj żywe wspólnoty, których członkowie celują w znajomości Biblii i ofiarnej pracy na rzecz bliźnich. Z Kościołem baptystycznym jest odwrotnie – w Polsce stanowi jedynie ok. jednej setnej procenta populacji i wspólnoty baptystyczne są bardzo żywe, podczas gdy w USA, gdzie jest prawie 70 tysięcy kościołów baptystycznych i gdzie mieszka połowa baptystów świata, jest powiedzenie, że baptysta jest w Kościele tylko dwa razy w życiu – na swoim chrzcie i na swoim ślubie.

Czy duchowni lub inni liderzy wspólnot religijnych nie wiedzą, że zdecydowana większość ich wiernych wcale nie jest zbyt wierna? Nie są przecież ślepi. Nie wyrzucają jednak nikogo z kościoła z powodu duchowej bylejakości. Dlaczego? Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to oczywiście chodzi o pieniądze. Skreślenie kogoś z listy to pozbawianie się części dochodu, a każda „duszyczka” to przecież dochód dla parafii. Dzisiaj mało kogo da się przekonać do dziesięciny i większość kościołów lokalnych swój dochód opiera na niedzielnej tacy.

I tu niedzielna obecność wiernych bardzo popłaca. Przynajmniej dla księdza czy pastora.

Wyobraź sobie, że jesteś takim duszpasterzem w średniej wielkości mieście, i twoja wspólnota stanowi 1000 głów. Wystarczy, że co druga osoba będzie obecna w kościele co niedzielę, i da 5 złotych.  I już masz dochód 10 tysięcy miesięcznie (500 ludzi razy 5 złotych razy 4 niedziele w miesiącu), co wystarczy na rachunki i godziwe życie. A co gdy będzie długi weekend z piękną pogodą, i do kościoła nie przyjdzie 500 osób, a jedynie 100? Już masz 2 tysiące mniej. A co, jeśli lato jest nieznośnie długie i piękna pogoda jest co niedziela?

Masz dwie opcje – sprawić, by ludzie albo zechcieli przychodzić do kościoła, albo by uwierzyli, że muszą to robić.

Ta pierwsza opcja jest niesamowicie trudna. Wiem z doświadczenia, swojego i cudzego. Czasem zaś prawie niemożliwa. Niektóre grupy ludzi są niemożliwe do reformowania. Nigdy oczywiście do końca nie można przewidzieć, jak dana wspólnota się zachowa, i należy do końca próbować, co robił choćby apostoł Paweł, ale czasami skutki będą bliskie zerowym.

Jak można zatem sprawić, by ludzie musieli chodzić do kościoła?

 Postraszyć karą Bożą!!!

I taki przykładowo Katechizm Kościoła Katolickiego dobrowolną rezygnację z pójścia do kościoła w „dni nakazane” nazywa grzechem ciężkim (KKK 2181), zaś kto umrze w stanie grzechu ciężkiego, idzie do piekła (KKK 1033).

Całą młodość nad tym rozmyślałem! Dziwiłem się, czy to jest sprawiedliwe, że całe życie mogę starać się żyć jak należy, a jednego dnia nie zechce mi się iść do kościoła, umrę, i… czekają mnie wieczne męki piekielne?

A ktoś, kto żyje byle jak, ale zdarzy mu się pójść do spowiedzi tuż przed śmiercią… ląduje „w niebie”?

Oczywiście upraszczam tu teologię katolicką, niemniej takie wnioski własnie płyną z różnych katechizmów lub „Kieszonkowych rachunków sumienia”.

Kościoły protestanckie odrzuciły większość zabobonów, ale trudno, myślę, wyobrazić sobie jakąkolwiek instytucję bez choć niewielkiej ilości tradycji, a każda tradycja zawiera zabobony. Niektóre wspólnoty przykładowo nauczają, że chrzest jest niezbędny do zbawienia (na marginesie zawsze ciekawiło mnie, dlaczego ci, którzy w to wierzą, nie chrzczą dzieci zaraz po urodzeniu, ale czekają najcześciej wiele tygodni, albo i miesięcy?). I chociaż zdecydowana większość Kościołów protestanckich naucza, iż zbawienie jest darem i zapracować na niego nie jest się w stanie, teologowie używają różnych sztuczek interpretacyjnych, by jednak jakieś warunki zbawienia postawić.

Zbawienie jest darmowe, ale…

  •  Trzeba wypowiedzieć „modlitwę grzesznika”
  •  Trzeba odwrócić się od absolutnie wszystkich grzechów
  •  Trzeba mieć poprawną doktrynę
  •  Trzeba wytrwać w zbawieniu
  •  Nie wolno popełniać grzechów świadomie
  • – Nie wolno popełniać grzechów wymienionych w 1 Koryntian 6:9-10

Religia wymyśliła (tak! wszystkie powyższe punkty to wymysły nie uzasadnione w żaden sposób Biblią!) te (i inne) warunki, by trzymać wiernych „w ryzach”. Wystarczy zasiać w umyśle ziarno niepewności, aby uniezależnić człowieka od kościoła. Będzie tam chodził co niedziela, choćby po to, by usiłować rozwiać te same wątpliwości, które zostały tam zasiane.

screaming_at_child

Część Kościołów poszła w rozwoju dalej, i przyznała, że zbawienie nie ma nic wspólnego z tym, czy nie palimy papierosów i czy pomagamy staruszkom w przechodzeniu przez ulicę. Jeżeli zatem nie da się utracić zbawienie, to może da się utracić… relację z Bogiem? Jego błogosławieństwo?

Czyli – jeżeli będę za dużo grzeszyć, Pan Bóg nie będzie mnie lubił. Powiązana jest z tym bardzo popularna idea tzw. kary za grzechy.

 Nie zdałem egzaminu na prawo jazdy, bo wcześniej ściągałem na klasówce w szkole. Wyrzucono mnie z pracy,co było karą Bożą za to, że nie płaciłem podatków. Zgubilem portfel, bo miałem myśli nieczyste… Pan nie będzie mi błogosławił, jeśli nie będę się regularnie modlił/czytał Biblii/głosił Chrystusa…

 Jeśli masz szczęście być we wspólnocie, która żadnej z wyżej wymienionych bzdur nie naucza – ceń ją jak diamenty. To wielka rzadkość.

Tych, którzy wierzą, że Bóg dziś karze ludzi za grzechy, chciałbym się spytać, dlaczego Bóg pozwolił na długie życie i dostatek wielu zbrodniarzom, którzy odpowiedzialni są za cierpienia tysięcy lub nawet milionów?

No i w ogóle  dlaczego karze za grzechy, skoro obiecał, że o nich zapomni (Hbr 8:12.10:17)?

Nie bój się myśleć samodzielnie! To ludzie będą wściekli, nie Bóg, bo Bóg cię nie utraci, a twój ksiądz/pastor może! Mogą czekać cię niełatwe chwile; wielu ludzi wybaczyłoby ci łatwiej zabójstwo niż samodzielne myślenie (oni nazywają to herezją), ale później osiągnąć możesz pokój w sercu, którego religijni ludzie nigdy nie doświadczą!

Bardzo możliwe, że nie będziesz miał nikogo, kto rozumie twoje wątpliwości. Świetnie się stanie, jeśli kogoś takiego znajdziesz, niemniej musisz pamiętać, że znajomości Boga nie poprawią teologiczne dyskusje. Źródłem wiedzy o Bogu jest przede wszystkim sam Bóg, a On jest w stanie nauczyć cię wszystkiego, co potrzebujesz, bez niczyjej pomocy!

 Jeśli zaś komuś z was brakuje mądrości, niech prosi o nią Boga, który daje wszystkim chętnie i nie wymawiając; a na pewno ją otrzyma. (Jakuba 1:5)

 

Świątynia – co to jest?

Ten artykuł będzie krótki i prosty, być może jednak ciężko będzie ci w niego uwierzyć.

Pojęcie świątyni jest nierzadko używane w języku polskim. Najczęściej chyba w odniesieniu do kościoła – budynku, gdzie chodzi się co niedzielę. Wielu też słyszało o budowanej Świątyni Opatrzności Bożej i zżymało się nad ileś-tam-set milionami złotych wydanych na nią do tej pory.

Zaraz wykażę, że znaczenie pojęcia 'świątynia’ jest tylko jedno.

W języku polskim, podobnie zresztą jak w koine – języku oryginalnym Nowego Testamentu – wyraz 'świątynia’ jest pochodną wyrazu 'święty’, 'oddzielony’. Biblijnie rzecz ujmując, autorem prawdziwej świętości jest tylko Bóg. Święty – oddzielony od naszej niedoskonałości -jest tylko Bóg – ale również to, co On sam uzna za święte – oddzielone przez Niego.

I tak przykładowo świętymi nazywa się wszystkich chrześcijan. Tak, wszystkich! Zwrotu tego w ten sposób używa często Apostoł Paweł (na przykład w Rzymian 1:7, 2 Koryntian 6:1, Efezjan 1:1).

Paweł wielokrotnie nazywa też wierzących – jako ogół – świątynią. Porównaj 1 Koryntian 3:16-17.

I z wyjątkiem fragmentów z Listu do Hebrajczyków i Księgi Objawienia, gdzie mowa jest o miejscu w Niebie, wszystkie pozostałe przypadki użycia w Biblii wyrazu 'świątynia’ odnoszą się tylko i wyłącznie do pojedynczego budynku w Jerozolimie!

I tu dochodzimy do sedna – nie ma 'świątyń’ w liczbie mnogiej! Świątynia to jeden, jedyny budynek – wybudowany w połowie X wieku pne, zniszczony przez Babilończyków w 586 roku pne. Odbudowany ponownie w 516 roku pne, ostatecznie zburzony w czasie najazdu rzymian z 70 roku ne.

Zdaniem chrześcijan dosłownie traktujących pewne proroctwa biblijne, świątynia odbudowana będzie po raz kolejny, i będzie to jednym z ostatnich znaków 'końca czasów’.

Świątynia określana była jako miejsce zamieszkania Boga i miała specjalnie oddzielone miejsa –  'święte’ i 'najświętsze’ – natomiast dzisiejsze kościoły nie mają nic takiego! Nazywanie ich 'świątyniami’ to jakaś koszmarna mieszanka Starego i Nowego Testamentu!

Jeśli popatrzymy, jak rozwijał się Kościół chrześcijański na początku, zobaczymy, że ludzie po prostu spotykali się po domach (Dzieje Apostolskie 2:46) i jakkolwiek uzasadnione może wydać się postawienie jakiegoś budynku, kiedy liczba chrześcijan przewyższy pojemność domów, o tyle nazywanie takich budynków 'świątyniami’ dowodzi zerowej znajomości Biblii.

Pomyśl. Większość ludzi bezmyślnie nazywa kościół świątynią, choć to tak odległe pojęcia. Ile innych rzeczy w ich religijności nie ma żadnego związku z prawdą, i powtarzają to, co usłyszeli od innych?

Ile takich rzeczy powtarzam ja? Ile ty?

Początek

Blog ten skierowany będzie dla wszystkich chrześcijan oszukanych przez współczesne systemy religijne.

Dla Ciebie, jeśli chcesz być uczniem lub uczennicą Chrystusa, ale zmagasz się z pytaniami, na które nikt nigdy nie udzielił Ci odpowiedzi.

Albo zmagasz się z fragmentami Biblii, które zdają się sobie przeczyć, lub przeczyć logice.

Sam się zmagałem przez wiele, wiele lat, aż… znalazłem jednego bloga, który odpowiedział na moje pytania i uspokoił moje serce.

Tamten blog był po angielsku. Ponieważ nie znalazłem niczego podobnego po polsku, postanowiłem stworzyć go sam.

Nie reklamuję żadnego Kościoła, nie namawiam do zmiany religii, nie będę w ogóle tu pisał o Kościołach. Chcę pisać o zbawieniu, i o Tym, który zbawił świat – o Jezusie Chrystusie.