Na Boży obraz i podobieństwo

Znasz historię ślubu, w trakcie którego nagle zemdlało kilkoro uczestników?

Ksiądz zapowiedział, iż jeden z ministrantów przeczyta dwa wersety z Biblii, z których pierwszy miał być szczególnie zadedykowany pannie młodej, a drugi – jej wybrankowi.

Do przeczytania tego drugiego nigdy nie doszło, ponieważ gdy tylko ministrant skończył czytać pierwszy, w kościele zrobiło się wielkie zamieszanie. Ludzie mdleli, krzyczeli, a kilkoro się histerycznie śmiało.

Powód był następujący. Ministrant miał zapisane, iż powinien przeczytać werset oznaczony „1 Jana 4:18”.

Pomyślał, że chodzi o jeden werset z Ewangelii Jana. Nie wiedział, iż „1” przez nazwą księgi zmieniła znaczenie z „Ewangelia Jana” na „Pierwszy List Jana”.

Różnica była.. więcej niż subtelna.

Miał przeczytać:

W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk (1J 4:18a)

A przeczytał:

Miałaś bowiem pięciu mężów, a ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem. (J 4:18a)

 

OKEJ, to miał być dowcip 😺 ale miał też zobrazować, do czego doprowadza lekceważenie kontekstu. Aby zrozumieć jakąkolwiek wypowiedź, mówioną lub pisaną, należy znać jej kontekst.

To samo słowo lub zdanie może znaczyć najprzeróźniejsze rzeczy w różnych kontekstach. Werset o pięciu mężach nie budził zdziwienia w kontekście rozmowy Jezusa z Samarytanką w czwartym rozdziale Ewangelii Jana, ale wzbudził wręcz popłoch w kontekście ślubu.

Przeczytałem w życiu siedem milionów książek z dziedziny teologii, religii i duchowości. Może nieco przesadzam. Góra sześć milionów😃 W każdym razie – mnóstwo razy czytałem jak jedno wyznanie opluwa inno zarzucając mu, iż jego teologia „wyrywa wersety z kontekstu”.

Pamiętam taki nieco prymitywny przykład, gdy jeden Kościół zarzucał drugiemu właśnie owe wyrywanie z kontekstu i aby zobrazować,co to jest takiego, zamieścił nieco przykład, który miał być zabawny (przy czym przyznam, że swojego czasu mnie bawił, tak samo jak i historia z pomyleniem Ewangelii i Listu Jana).

Rzuciwszy srebrniki ku przybytkowi, oddalił się, potem poszedł i powiesił się. Jezus rzekł: Idź, i ty czyń podobnie! (Mt 27:5 + Łk 10:37)

NO TO SOBIE TEŻ COŚ WYRWĘ…

Pozwolę sobie teraz zrobić coś podobnego, tzn. postawię obok siebie dwa wersety z zupełnie różnych miejsc Biblii.

Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę. (Rdz 1:27)

Bóg stworzył człowieka na swój obraz.

Bóg jest miłością. (1J 4:8b)

 

Jakim zatem jest człowiek?

Religia odpowie – człowiek jest grzesznym robalem, niegodnym przebywania w Bożej obecności, i fakt, że Bóg w ogóle utrzymuje go przy życiu jest jedynie spodowowany tym, iż Boże miłosierdzie jest tak ogromne, że… jest nawet większe od ludzkiego paskudztwa.

Dzisiaj już raczej się takich słów nie używa, dla politycznej poprawności większość Kościołów zrewidowała swój język, jednak teologia pozostała taka sama. Jeśli według niej czeka mnie wieczność w piekle, czy nazwie mnie tylko „grzesznikiem”, czy „wstrętnym niegodnym grzesznikiem”, sens pozostaje ten sam. Coś ze mną jest bardzo nie tak, jeśli zasługuję na wieczność w miejscu tortur.

A czyż nie logicznym byłoby, że skoro Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, a Bóg jest miłością, czyż i człowiek nie jest...

MIŁOŚCIĄ?

Czystą, idealną, doskonałą miłością?

To brzmi jak herezja, czyż nie?

Skoro już jesteśmy heretykami, bądźmi nimi na całego.
Skoro Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, czyż człowiek nie jest, krótko mówiąc…

BOSKI?

Jeśli to brzmi to dla ciebie niedorzecznie, zapewne jeszcze niedorzeczniej brzmiało dla „uczonych w Piśmie”, czyli teologów żyjących w okresie Jezusa. Nie tylko niedorzecznie, ale i bluźnierczo, czym tłumaczyli wielokrotne próby zabicia Go.

Przyjrzyjmy się dość rzadko studiowanemu fragmentowi z Ewangelii Jana:

Odpowiedział im Jezus: Czyż nie napisano w waszym Prawie: Ja rzekłem: Bogami jesteście? Jeżeli /Pismo/ nazywa bogami tych, do których skierowano słowo Boże – a Pisma nie można odrzucić to jakżeż wy o Tym, którego Ojciec poświęcił i posłał na świat, mówicie: Bluźnisz, dlatego że powiedziałem: Jestem Synem Bożym?
(J 10:34-36)

Jezus cytuje Psalm 82. Psalm ten zaczyna się następująco:

Bóg powstaje w zgromadzeniu bogów, pośrodku bogów sąd odbywa (Ps 82:1)

W oryginale hebrajskim jest tu użyty wyraz, który jest najczęściej używany dla określenie Boga – Elohim, i użyty jest trzy razy, raz w liczbie pojedynczej, dwa razy – liczbie mnogiej. Ciekawostka – nie pokrywa się to z tłumaczeniem, gdyż liczba wyrazu Bóg jest często używana zupełnie inaczej, niż w języku polskim.

Bóg [Elohim – liczba mnoga] powstaje w zgromadzeniu bogów [El – liczba pojedyńcza)], pośrodku bogów [Elohim] sąd odbywa (Ps 82:1)

Tylko w ostatnim przypadku liczby w języku hebrajskim i polskim się pokrywają. Elohim, oprócz zwykłej liczby mnogiej, używany jest również jako tak zwana liczba mnoga majestatyczna – i w języku polskim istniały podobne konstrukcje, przykładowo mówiło się „wasza [a nie – twoja] królewska mość”.

Psalm 82 jest o „sędziach”, choć tłumaczenie to jest mylące. Rola sędziów była głównie militarna; być może lepsze byłoby tłumaczenie „generałowie”, a nie „sędziowie”.

Niemniej chodziło o zwykłych śmiertelników, którzy są o dziwo nazywani… bogami! Podejrzewam, że w średniowieczu za samo studiowanie tego tekstu spalono by mnie na stosie 😀

To wygląda na bluźnierstwo do kwadratu!

Ale komuż to autor tego Psalmu wkłada w usta to bluźnierstwo?

Samemu Bogu.

To Bóg nazywa ludzi bogiem/bogami!

Wydaje mi się, że Jezus chce uciąć dywagacje na termat tytułów, i to nie przynoszące nikomu pożytku spory o słowa… Wszak to ludzie nadają słowom znaczenie, i rozumiemy słowa w oparciu o nasze doświadczenia i wiedzę, które przecież są inne dla każdego człowieka… kłótnia o to, które słowo to bluźnierstwo, a które nie, nie ma zatem sensu.

Nawet termin „bluźnierstwo” jest rozumiany przez każdego inaczej. Jeżeli jednak Jezus nigdzie żadnego bluźnierstwa nie potępił, proponuję iść Jego przykładem.

Idźmy nieco dalej w tym zwariowanym rozumowaniu. Postawię pozornie głupie pytanie.

Czy dzieci są ludźmi?

To jest pytanie retoryczne, ale stojąca za nim idea jest, jak sądzę, warta przemyślenia.

Człowiek czterdziestoletni, z doktoratem, zdobytym Mount Everestem, honorowy krwiodawca, znający biegle pięc języków ma dziecko, które na początku nie potrafi nawet mówić… Nikt jednak nie kwestionuje, że owe dziecko jakościowo jest gorsze od swojego rodzica.

Nikt o zdrowych zmysłach i choćby pobieżnej wiedzy o świecie nie kwestionuje, że jakość lub natura człowieka zależy od jego umiejętności, stanu zdrowia czy koloru skóry.

Czyż nie jest nieco dziwne, iż religia maluje obraz człowieka jako kogoś o charakterze zupełnie odmienym od charakteru jego Ojca w Niebie, jego Stwórcy?

Dziecko człowieka jest człowiekiem, nie jakąś jego podłą karykaturą.

Dlaczego zatem religia tak źle traktuje człowieka?

Jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze.

Religia uczy, że jesteśmy nic nie warci, grzeszni i wstrętni, i zasługujemy na najgorsze czeluście piekła, i jedyna szansa na ratunek tkwi w posłuszeństwie religijnym nakazom i zakazom.

Są one oczywiście często zawiłe, sprzeczne ze sobą lub nawet niemożliwe do realizacji… Nie o to chodzi przecież, by człowiek przyszedł raz i dowiedział się wszystkiego. Ważne, żeby przychodził co niedziela i rzucał na tacę.

Która wersja wydaje ci się bardziej logiczna?

  1. Bóg jest miłością, i naszym Stwórcą i Ojcem, więc jesteśmy brudni, grzeszni, niegodni nawet Jego spojrzenia.
  2. Bóg jest miłością, więc i my też nią jesteśmy.

     

Większość ludzi religijnych zindetyfikuje się z pierwszą odpowiedzią. I zmiana takiego myślenia jest… tu szukam odpowiedniego słowa nie jest łatwe… bo zwykłe „trudna” jest zbyt banalna… niezwykle, piekielnie, ogromnie trudna.

Wszyscy wychowywani w religii, zwłaszcza ci jej oddani i wierni, mają coś w rodzaju PTSD (zespół stresu pourazowego). Jeżeli od dziecka wmawia ci się, że jesteś zły i grzeszny, będzie to wyryte w twojej świadomości bardzo, bardzo głęboko. Podobnie jak dzieci rodziców często nazywane głupimi bardzo rzadko odnoszą sukcesy naukowe.

Znasz książkę Roberta Fulghuma „Wszystkiego, co naprawdę muszę wiedzieć, dowiedziałem się w przedszkolu„?

Jej tytuł zawiera w sobie prawdę, do której psychologia rozwojowa doszła dopiero w ostatnich latach:

Światopogląd człowieka kształtuje się w pierwszych… sześciu – siedmiu latach życia.

Oczywiście, jako że dziecku brakuje umiejętności myślenia abstrakcyjnego, niewiele jest dogłębnie rozumiane, niemniej dziecko ma już utrwalone zarówno w świadomości jak i podświadomości kwestie takie jak „czy ludzie są dobrzy czy źli?”, „czy ten świat jest mi przyjazny czy nie?” – no i najważniejsze, „czy ja jestem dobry czy zły?”.

 

Nawet kiedy po latach człowiek odrzuci krzywdzące go religijne dogmaty, mogą one być tak głęboko wyryte w umyśle, iż niezbędna będzie pomoc, przykładowo w postaci terapii lub hipnozy, jednak pierwszym krokiem jest uświadomienie sobie, iż jako dzieci Boga jesteśmy Mu podobni!

Nie tylko kochani, nie tylko akceptowani, ale właśnie DO NIEGO POPOBNI, tak samo jak dzieci podobne są do rodziców!

Człowiek, owszem, zdolny jest do czynienia ogromnego zła, paradoksalnie jednak bardzo często do tego przyczynia się bardzo właśnie religia – jeśli od kołyski wmawia się nam, że jesteśmy brudni, grzeszni i źli… czyż nie będziemy się właśnie tak zachowywać?

W Nim bowiem wybrał nas przez założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem.(Ef 1:4)

Jesteśmy święci i nieskalani nie z powodu tego, co robimy lub czego nie robimy – inaczej ten status tracilibyśmy i odzyskiwali co chwila, w zależności od tego, co własnie zrobiliśmy lub pomyśleliśmy, a przecież jest to niedorzecznością! Jesteśmy święci i nieskalani, gdyż jesteśmy dziećmi Boga!

 

ostatnia edycja – 26 maja 2022

Nie grzeszy, kto narodził się z Boga? (1 J 3:9)

 

Jeśli odrzucimy to, co niemożliwe, wówczas to, co zostanie, choćby było nieprawdpopodobne, jest faktem.

To najlepiej przeze mnie pamiętane powiedzenie jednego z ulubionych bohaterów moich dziecięcych lektur, Sherlocka Holmesa.

W życiu na ogół nie jest łatwo stwierdzić, że coś na 100% jest niemożliwe. Powiedzenie to zatem, choćby nie wiem jak genialne było, rzadko ma zastosowanie.

Jeżeli w jakiejś malutkiej kamienicy pewnego dnia zostało popełnione przestępstwo i nikt nie widział – ani kamery nie zarejestrowały – nikogo, kto by tego dnia do niehj wchodził, a obecni w niej by byli jedynie mieszkańcy, może wydać się pewne, że przestępcą jest jeden z nich.

Choćby byli to przemili ludzie o nieposzlakowanych opiniach.

No bo przecież obecność kogoś z zewnątrz była niemożliwa, więc zostali jedynie mieszkańcy, więc choć ich udział w przestępstwie, choć nieprawdopodobny, musi być faktem.

Naprawdę?

Świadkowie mogą z jakiegoś powodu nie mówić prawdy.
Zapis kamer mógł być zmanipulowany.
W domu może być sekretne podziemne wejście.
Przestępstwo mogło być popełnione w innym czasie.
I tak by można dalej wymyślać.

Teksty biblijne na ogół jednak bywają o wiele mniej skomplikowane niż życie! Sprawdźmy, czy dewizę Holmesa dałoby się zastosować do interpretacji jednego z nich!

Każdy, kto narodził się z Boga, nie grzeszy, gdyż trwa w nim nasienie Boże, taki nie może grzeszyć, bo się narodził z Boga. (1J 3:9)

Jest to jeden z najbardziej przerażających dla mnie wersetów. Torturowałem się nim przez kilkadziesiąt lat.

No bo przecież czy moze oznaczać cokolwiek innego niż to, co przeciętnemu chrześcijaninowi od razu przychodzi do głowy?

Grzeszę.

Widać nigdy nie narodziłem się z Boga.

Czeka mnie przyszłość gdzie temperatura smażenia frytek wyda się ochłodą.

Na wieki, wieków.. amen?

Nie, nie „amen”. Raczej „biada mi, o ja nieszczęsny!”

Pierwszy List Jana zawiera jednak też wiele innych wersetów, i niektóre z nich dawały mi nadzieję, że moja sprawa nie jest do końca przegrana!

Przede wszystkim ten:

Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy. (1J 1:8)

No więc jak to jest. Wszyscy narodzeni z Boga nie grzeszą… ale my wszyscy mamy grzech… więc żaden z nas nie jest narodzony z Boga?

Istnieje kilka fantastycznych prób wytłumaczenia tej sprzeczności i w niektóre z nich przez jakiś czas wierzyłem. Jedna z najciekawszych teorii głosi, iż w sumie Pierwszy List Jana skierowany jest do chrześcijan… z wyjątkiem jego pierwszego rozdziału, który skierowany jest do niewierzących. Jednym z argumentów jest „wyznawanie grzechów” z wersetu 9, które według tej teorii obowiązywać miało w Starym Testamencie, ale chrześcijan już nie obowiązuje.

Warto przy okazji zastanowić się, dlaczego większość chrześcijańskich Kościołów każe wierzącym codziennie wyznawać Bogu swoje grzechy, skoro po pierwsze 1J 1:9 jest jedynym w NT wersetem, którym można teoretycznie by to podeprzeć, po drugie – sam Bóg tych grzechów nie chce pamiętać (Hbr 10:17).

Jeżeli przebaczenie moich grzechów zależy od ich wyznania to… już po mnie.

Pod koniec dnia zapewne zapomniałem połowy… albo i 99% swoich grzechów.

Poza tym… nawet jakbym je wszystkie na kartce zapisywał… czy jestem ich wszystkich świadomy?

A co jeśli zgrzeszę i umrę zanim zdążę grzech wyznać?

A co, gdyby jakiś dyktator co wieczór klękał i mówił „wyznaję swój grzech – dzisiaj zabiłem dwustu ludzi”.Już ma ten grzeszek wybaczony?

Idea przebaczenia warunkowanego wyznaniem jest absolutną, totalną i niepodważalną  niedorzecznością!

Kolejnym argumentem mającym podeprzeć tę teorię jest pozorne rozgraniczenie „my” i „wy”, przykładowo w wersetach 2 i 3 – „myśmy je widzieli” i „oznajmiamy wam” – jakoby „my” to wierzący, „wy” – niewierzący, jednak reszta rozdziału pierwszego używa wyłącznie zaimka „my” i widać wyraźnie, iż Jan nie czyni rozgraniczenia między jakimiś grupami ludzi, lecz pisze do wszystkich.

Pomysł, iż pierwszy rozdział skierowany jest do kogoś innego niż reszta Listu byłby precedensem i nie ma żadnego uzasadnienia.

Jak więc wyjaśnić sprzeczność między 1J 3:9 a 1J 1:8?

Przyznam, że w czasie pisania tego artykułu zrewidowałem opinię, w którą przez niemało lat wierzyłem.

W Ewangelii Jana 16:7nn Jezus zapowiada przyjście Ducha Świętego, który, gdy przyjdzie, przekona świat o grzechu, sprawiedliwości o sądzie. I część teologów powycinało sobie te fragmenty, zestawiło razem i co im z tego wyszło?

O grzechu – bo nie wierzą we Mnie (J 16:9)

Według tej teorii powyższy werset stanowi definicję GRZECHU – nie „grzechów” ale jednego jedynego GRZECHU  – i jest to ten sam grzech, który wspomiany jest w 1J 3:9., i – idąc dalej tym torem – skoro przebaczenie grzechów jest dla wierzących, niewiara jest jedyną przeszkodą,  a więc w 1J 3:9 Jan pisze wyłącznie o braku wiary. Czyli innymi słowy – kto się narodził z Boga wierzy w Niego i nie może przestać.

Żadnej jednak inne miejsce Biblii nie potwierdza takiego rozumowania, a i reszta 1J nie daje żadnej nadziei, iż jest ono poprawne, ponieważ Jan pisze nie tylko nie braku wiary, ale i braku miłości, o miłowaniu tego świata i o przestępowaniu zakonu – i wszystkie te rzeczy opisywane są jako grzech lub grzechy, nie tylko brak wiary.

Jeżeli wyłuskamy z 1 Listu Jana wyłącznie temat grzechu, rysuje się taki obraz:

  • krew Jezusa oczyszcza nas z grzechu, jednocześnie jednak w jakimś sensie „mamy” grzech i grzeszymy (1J 1:7-10)
  • Jan zachęca odbiorców Listu do niegrzeszenia, zapewniając jednak, że Jezus jest ofiarą za grzechy całego świata i dostępujemy przebaczenia grzechów (1J 2:1-2.12)
  • kto trwa w Bogu nie grzeszy, kto grzeszy – nie poznał Boga i jest dzieckiem diabła (1J 3:6-8)
  • kto narodził się z Boga nie jest w stanie grzeszyć (1J 3:9.5:18)
  • istnieją 2 rodzaje grzechów – jedne prowadzą do śmierci, inne nie (1J 5:16nn)

Religijny umysł zajęty jest lękiem i niewiele pyta, ale my kochamy pytania!

  • Co to znaczy „trwać w Bogu”?
  • Co to znaczy „poznać Boga”? Albo „narodzić się z Boga”?
  • Jakie są praktyczne implikacje bycia „dzieckiem diabła”? Pójście do piekła po śmierci czy coś innego? Możliwość wyrośnięcia rogów lub ogona?
  • Co w praktyce oznacza dla mnie, że „krew Jezusa oczyszcza nas z grzechu”? Przestajemy grzeszyć lub grzechy są nam przebaczone? Czy jest to rzecz jednorazowa czy musi być powtarzana? Jeśli powtarzana, jak często?
  • I na litość Boską, czy ktoś może dać mi listę grzechów, które prowadzą do śmierci, a które nie?
  • I o jaką śmierć chodzi? Duchową na ziemi, w sensie braku łączności z Bogiem, czy duchową po śmierci = zsyłka do piekła? A może po prostu chodzi o… śmierć fizyczną, w takim sensie „grzechem ku śmierci” byłby przykładowo czynny alkoholizm?

Postawiłem tu raptem kilka pytań odnoszących się do wyżej cytowanych wersetów ale mógłbym ich postawić wielokrotnie więcej.

A w odniesieniu do całego Listu Jana, mógłbym ich postawić setki.

Takie pytania są podstawową częścią procesu studiowania tekstu biblijnego, i kiedyś podczas jakiegoś studium biblijnego przy kawie i ciastkach bym je po prostu wespół z innymi wierzącymi postawił, odpowiedział i spokojnie poszedł do domu…

…nie uświadamiając sobie, że ten sam fragment na 100 różnych studiach biblijnych doprowadziłby prawdopodobnie do 100 odmiennych odpowiedzi, z których połowa by sobie wzajemnie przeczyła.

Weźmy pierwsze z wyżej postawionych pytań.

Co to znaczy trwać w Bogu?

Jest to niezwykle ważna kwestia! Wszak trwanie w Bogu, zdaniem Jana, gwarantuje nam jakiś rodzaj bezgrzeszności!

Postawię dość śmiałą tezę.

Nie istnieje jednoznaczna odpowiedź na to pytanie.

Możesz na nie odpowiedzieć, ale to będzie po prostu… twoja odpowiedź. Moja będzie inna. Inna będzie odpowiedź nie tylko kogoś należącego do innego Kościoła, ale również twój towarzysz z ławy kościelnej niemal na pewno powie coś innego.

Dla jednych trwanie w Bogu to wiara – też definiowana niemal przez każdego inaczej. Dla innych modlitwa. Definicje, rodzaje modlitwy? Niezliczone. Dla innych trwaniem w Bogu będzie powstrzymywanie się od jakiegoś rodzaju grzechów. A tutaj już ilość możliwych kombinacji przekracza ilość ludzi na świecie.

Nie twierdzę, iż twoje odpowiedzi są gorsze od moich, ale nie twierdzę również, że odpowiedzi kogokolwiek są lepsze od innych.

Przez wiele lat chlubiłem się, że jestem ortodoksyjnym chrześcijaninem… Dzisiaj wiem, że coś takiego nie istnieje. Wyraz „ortodoksja” oznacza z greckiego „słuszna wiara” – ta „słuszna wiara” jest inaczej definiowana nie tylko przez każde wyznanie religijne, ale nawet przez każdy indywidualny ludzki umysł!

Ortodoks z jednego kraju może podzielać mniej niż 50% religijnych zasad ortodoksa z innego. Polski ortodoks z XXI wieku może nie podzielać nawet 25% kogoś z XIX.

Oczywiście spora część tych zasad nie jest, zdaniem wyznających je, kluczowa dla zbawienia, ale część jest.

Można wierzyć w prowadzenie Ducha Świętego przy interpretacji Biblii, ale musimy wtedy albo dojść do wniosku, że Duch każdego prowadzi inaczej, albo że nikt się nie daje Mu prowadzić, bo…

ILE LUDZI, TYLE INTERPRETACJI

Listy nie były przeznaczone do wałkowania ich zdanie po zdaniu, wyraz po wyrazie! A nawet jeśli by były, to byłoby to możliwe tylko 2 tysiące lat temu, kiedy kontekst i język był czymś oczywistym. Dzisiaj trudno znaleźć jedno słowo w Biblii, którego tłumaczenie jest zupełnie oczywiste i niekontrowersyjne. Są fragmenty łatwiejsze, w których kontrowersji nie ma, ale akurat 1J zdecydowanie do nich nie należy.

Istnieje jednak pewna zasada interpretacyjna, co do której zgadzają się generalnie wszystkie Kościoły –

Fragmenty trudniejsze tłumaczymy łatwiejszymi

Czy wierzący grzeszą czy nie? Czy ich zbawienie lub życie wieczne jest zagrożone? Te tematy omawiane są mnóstwo razy w Biblii i to one powinny stanowić podwaliny wiedzy chrześcijan, a nie fragmenty trudne, kontrowersyjne lub niejasne.

Spójrzmy prawdzie w oczy – Pierwszy List Jana jest po prostu niejasny. Nie mamy szansy spytać Jana, co miał na myśli pisząc o dzieciach diabła albo które do grzechy „prowadzą do śmierci”.

Pewne jest natomiast jedno – ani dzieci diabła nie wylądują po śmierci w piekle, ani też grzechy prowadzące do śmierci nie prowadzą nas do piekła.

O „piekle”, zachęcam, przeczytaj w artykułach Piekło – czy to jest logiczne? i Piekło – czy to jest biblijne?,  na razie tylko napiszę tak…

Jeżeli idea wiecznych tortur wydawała ci się pozbawiona miłości… ba, pozbawiona jakiegolwiek sensu… ale potępiałeś się za te heretyckie myśli… proszę, przestań…

… się potępiać…

O piekle nie ma ani słowa w Biblii, nie mówili o nim ani prorocy, ani Jezus, ani apostołowie. To wymyślone przez religijnych liderów narzędzie trzymania na wodzy swoich owieczek.

Ciekawe – w jakim procencie wiele kościołów by opustoszało, gdyby nagle wiara w piekło zniknęła.

List Jana jest miejscami niejasny. Te fragmenty są bardzo jasne:

I nikt nie będzie uczył swojego rodaka
ani nikt swego brata, mówiąc:
Poznaj Pana!
Bo wszyscy Mnie poznają,
od małego aż do wielkiego.
Ponieważ ulituję się nad ich nieprawością
i nie wspomnę więcej na ich grzechy.(Hbr 8:11n)

 

Albowiem On [Chrystus] jest pokojem naszym, On sprawił, że z dwojga jedność powstała, i zburzył w ciele swoim stojącą pośrodku przegrodę z muru nieprzyjaźni, On zniósł zakon przykazań i przepisów, aby czyniąc pokój, stworzyć w sobie samym z dwóch jednego nowego człowieka i pojednać obydwóch z Bogiem w jednym ciele przez krzyż, zniweczywszy na nim nieprzyjaźń; i przyszedłszy, zwiastował pokój wam, którzyście daleko, i pokój tym, którzy są blisko. (Ef 2:14-17)

 

Jeśli odrzucimy to, co niemożliwe, wówczas to, co zostanie, choćby było nieprawdpopodobne, jest faktem.

Niemożliwe jest, że wszyscy grzeszący nie mają nic wspólnego z Bogiem.

Niemożliwe jest, iż wierzący są bezgrzeszni.

Niemożliwe też jest, aby warunkiem przebaczenia grzechów byłoby ich wyznanie Bogu.

Dla ludzi wychowanych religijnie idea, iż Bóg przebacza nam naprawdę wszystko, że naprawdę nie wspomni żadnego grzechu, i że po śmierci przyjmie nas tak, jak stęskniony tato wita ukochane dziecko… no więc idea ta wydaje się nieprawdopodobna.

Jak to, wszystko? Wszystkie grzechy? Naprawdę wszystkie? To niemożliwe!

Nie niemożliwe, tylko nieprawdopodobne dla religijnego umysłu.

Po uwolnieniu od religijnego myślenia zrozumiesz, że to fakt.

I zrozumiesz, że tak naprawdę klasyczna doktryna zbawienia – w której Bóg patrzy na swoje ukochane, wymęczone życiem dzieci i ocenia ich czyny, by później podjąć decyzję o niekończącym ich torturowaniu jest takim idiotyzmem, że nikt, kto nie był wychowany w religii, nie uwierzyłby że ktokolwiek na świecie traktował go poważnie!

Ostatnia edycja – 2 grudnia 2021

Straszące wersety: Bez świętości nikt nie ujrzy Pana (Hbr 12:14)

Każdy, kto kocha Biblię, ma swoje ulubione wersety.  Biblijne internetowe programy i wyszukiwarki podają często zestawienia najpopularniejszych i najczęściej wyszukiwanych – i królowałby tu dla większości chyba chrześcijan zapewne werset z Ewangelii Jana 3:16 (ale nie króluje, gdyż niemal każdy zna go doskonale na pamięć):

Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. (J 3:16)

jest jeszcze Jeremiasza 29:11, który pociesza bojących się o jutro:

Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was – wyrocznia Pana – zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie. (Jer 29:11)

jak i również początek Psalmu 23 dla tych, którym brakuje pieniędzy:

Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. (Ps 23:1)

Na wysokiej pozycji w popularności wyszukiwań jest też werset z Listu do Filipian 4:13 dla tych, którzy często upadają:

Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia. (Flp 4:13).

Moim ulubionym fragmentem, odkąd pamiętam, a musiało to być na początku szkoły podstawowej albo i wcześniej, była fragment z końcówki 6. rozdziału Ewangelii Mateusza:

Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie?  Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? (Mt 6:25-26)

A najbardziej werset 33:

Starajcie się naprzód o królestwo /Boga/ i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. (Mt 6:33)

Fragment ten towarzyszył mi całe życie i stanowił dla mnie niesamowitą pociechę w trudniejszych momentach finansowych, i chociaż w dzieciństwie w mojej rodzinie się bynajmniej nie przelewało i często powtarzano, że brakuje pieniędzy, nie poddawałem się pesymizmowi i mocno wierzyłem, że wystarczy mi na wszystko, czego potrzebuję.

Gdy później zacząłem dokładniej poznawać Biblię, moim ulubionym wersetem został ten z Listu do Rzymian 8:28:

Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według [Jego] zamiaru. (Rz 8:28)

Stanowił dla mnie jak gdyby kontynuację i niejako ulepszenie Mt 6 – i rozumiałem go tak, iż Bóg ma baczenie nie tylko na moje finanse ale i całe życie – i wszystko, co mnie spotyka, w jakiś sposób obróci się ku dobremu.

Ten werset był jak plaster na duszę w najtrudniejszych momentach życia.

Wiele innych fragmentów Biblii również pomagało mi przejść przez życie z optymizmem, i podobnie się dzieje w życiu milionów innych chrześcijan na całym świecie. Istnieje sporo fragmentów biblijnych uznawanych nawet przez współczesną psychologię jako świetne afirmacje i ponadczasowe sentencje, których powtarzanie może przynieść ulgę w trudnych chwilach.

Gdyby na tym kwestia się kończyła, mógłbym zakończyć pisanie tego artykułu i… zlikwidować tę witrynę.

Ale nie mogę.

Istnieje również wiele fragmentów biblijnych, których przeczytanie powoduje u ludzi falę lęku. Ta sama Biblia dla tych samych ludzi czasami jest źródłem pociechy i inspiracji, czasami – ogromnego strachu. I przez wiele lat należałem do tej grupy.

Abym w ogóle w jakimkolwiek stopniu ufał Biblii, musiałem wierzyć, że nie ma w niej sprzeczności. Jakakolwiek sprzeczność byłaby również błędem, a jeśli znalazłbym w niej choć jeden błąd, kto zagwarantuje mi, że nie ma ich tam miliona? I że na przykład cała historia o Jezusie Chrystusie nie jest wymyślona?

Wszystko, albo nic.

Biblię wciąż jednak uważałem za księgę dającą światu radość, a gdy widziałem fragmenty, które napawały mnie lękiem, mówiłem sobie,  że na pewno mówią coś innego niż widzę; po prostu ich nie rozumiem.

Co bardzo znamienne, ilekroć dorwałem się do jakiegoś komentarza Biblijnego (a znajdywanie ich nie było łatwe – mówię o czasach przed-Internetowych), z ogromnym zdziwieniem zauważałem, iż najbardziej niepokojące mnie fragmenty Biblii są po prostu na ogół… pomijane. Czyżby rozumienie ich było aż tak oczywiste… dla wszystkich, tylko nie dla mnie? A może… autorzy komentarzy też ich nie rozumieli i nie chcieli się do tego przyznać?

Później, kiedy korzystałem już z Internetu, potrafiłem nierzadko znaleźć wytłumaczenie jakiegoś fragmentu, które mnie uspokajało, ale – o dziwo – nie na długo. Kilka tygodni później w jakiś magiczny sposób moje rozumienie danego fragmentu znów napawało mnie lękiem, a „pozytywne egzegezy” ulatniały się z głowy bez śladu.

Wiele lat musiało upłynąć, zanim zrozumiałem, dlaczego tak się działo. I jak paradoksalna, i to na wielu płaszczyznach, była to sytuacja.

Głównym powodem mojego dwoistego widzenia Bibilii był… dwoisty sposób, na który widziałem Boga.

Z jednej strony – uosobienie miłości. Tak, jak Jezus na ziemi – nikogo nie potępiał, każdemu wybaczał, pocieszał, leczył.

Z drugiej… twórca piekła, gdzie większa część ludzkości będzie się smażyć bez końca.

Tak długo jak w swojej głowie przedstawiałem Boga jako takiego hipokrytę, tak długo Biblia też stanowiła dla mnie zbiór sprzecznych ze sobą stwierdzeń.

A dlaczego tak szybko zapominałem kojące mnie egzegezy? Nie wiedziałem jeszcze, że nasz mózg traktuje powtarzanie jako wykładnię wiarygodności i wagi danego zagadnienia (repetitio est mater studiorum – powtarzanie jest matką nauki!). Jeżeli z kazalnic słyszałem sto lub dwieście razy, że dany fragment grozi mi piekłem, i później czytałem go w Biblii i przypominałem sobie w pamięci wiele setek, jeśli nie tysięcy, razy, negatywne rozumienie było we mnie tak mocno zakorzenione, że szaleństwem byłoby spodziewanie się, iż jednokrotne przeczytanie innego komentarza spowoduje u mnie zmianę zdania.

Fakt, którego znajomość bardzo by mi pomogła, jest taki, iż…

 Tłumaczenie Biblii to niezwykle trudne zadanie.

Mamy do czynienia z językami w wersjach od wielu setek lat nie używanymi; poszczególne księgi osadzone są w wielu różnorodnych kulturach, kompletnie odmiennych od znanych nam dzisiaj, no i Biblia spisywana była przecież na przestrzeni co najmniej półtora tysiąca lat, a język zawsze zmienia się z czasem. Najstarsze jej fragmenty (niektórzy uważają, iż najstarsza jest Księga Hioba, pisana blisko XX wieku p.n.e.) mogą mieć bardzo odmienny język od najmłodszych (przykładowo Księgi Malahiasza, która spisywana była pod koniec V wieku pne).

Co to oznacza w praktyce dla nas? Ano że albo pół życia poświęcimy studiowaniu Biblii: jej języków, kontekstu kulturowego, politycznego i wielu innych) aby móc powiedzieć coś z niemal pewnością… albo zaufamy tlumaczom i egezegetom.

Teoretycznie nie miałbym problemu z tym zaufaniem… gdyby nie okazało się, że  ten sam tekst może przez to różne grona zaufanych ekspertów z tytułami naukowymi tłumaczony lub interpretowany na krańcowo odmienne sposoby.

Podawano mi „jedynie słuszne” tłumaczenie nie informując nawet, że są inne, alternatywne, albo że pojawiło się ono niedawno. Niekwestionowana niemal w środowiskach protestantów ewangelikalnych koncepcja porwania Kościoła (głosi ona z grubsza, iż wszyscy wierzący chrześcijanie znikną z powierzchni ziemi przed stanowiącymi początek końca świata prześladowaniami) pojawiła się zaledwie w XVIII wieku i dopiero stosunkowo niedawno uświadomiłem sobie, że jest w całości oparta ja jednym, jedynym wersecie (1 Tes 4:17) – a przecież już jako nastolatek wiedziałem, iż nie wolno żadnych doktryn budować na pojedynczych wersetach.

Co jest bardziej prawdopodobne – że przez prawie 2000 lat od napisania Listu do Tesaloniczan nikt nie wpadł na to, o czym pisał Paweł, czy że… ktoś dopuścił się nadinterpretacji?

I wtedy z moich oczu opadła zasłona. Zrozumiałem, że to, co wiem o Biblii, może mieć wiele wspólnego z moim Kościołem, ale z samą Biblią – niekoniecznie.

Okazało się, że muszę…

Nauczyć się czytać Biblię od nowa.

Do każdego fragmentu podejść tak, jak gdybym nigdy o nim wcześniej nie słyszał. Nie było to bardzo łatwe, zwłaszcza na początku, ale i tutaj można nabrać wprawy! I po takim czytaniu z radością odkryłem, że Biblia jednak jest spójna, i że nie głosi niczego takiego, co powinno dziś u kogolwiek wywoływać lęk. Niepokojące interpretacje są tylko i wyłącznie wymysłem religii, gdyż spętanych strachem łatwiej kontrolować, łatwiej trzymać w niewoli i… łatwiej doić z nich pieniądze.

Kiedy dzisiaj widzę wersety, które wywoływały u mnie dosłownie ciarki na plecach, z jednej strony mam ochotę się śmiać z własnej naiwności, z drugiej jednak nie do śmiechu mi gdyż pamiętam, ile autentycznego cierpienia we mnie wywołały, i wiem, że w wielu ludziach wywołują wciąż.

Artykuł ten miał być początkowo tylko o tytułowym Hbr 12:14. Dostaję pytania od czytelników bloga i ten werset, z prośbą o wytłumaczenie, o co w nim chodzi, pojawia się w nich dość często. Mógłbym to zrobić w kilku zdaniach, jednak jak wyżej opisałem, mnie samemu kiedyś takie wytłumaczenia na niewiele się zdawały. Podczas emailowych konwersacji, jeśli wyjaśnię komuś jeden werset, w następnym emailu z reguły dostaję kilka następnych, i nierzadko kręcimy się w kółko.

Jak przestać bać się Biblii?

Istnieje kilka podstawowych zasad, po zrozumieniu których nawet jeśli zobaczymy jakiś podejrzanie wyglądający fragment Biblii, przyznamy najwyżej, że go nie rozumiemy, ale nie będzie spędzał nam on snu z powiek!

Najważniejszą kwestią do rozważenia jest odpowiedź na pytanie…

Czy Bóg rzeczywiście jest miłością?

Jeżeli tak, to według Rz 13:10 „miłość nie wyrządza zła bliźniemu” i niczego złego z rąk Boga obawiać się nie musimy – tak samo, jak nie musi niczego złego z naszej ręki obawiać się dziecko, które naprawdę kochamy.

Nie musimy się zatem bać wiecznego ognia, tortur, czyścca, sądu – bo jeśli Bóg jest miłością, to miłość tylko od Niego otrzymamy.

Kiedy naprawdę  w to uwierzymy, i pamiętać również będziemy o trudnościach w tłumaczeniu i interpretacji Biblii, bez problemu już zaakceptujemy fakt, iż Biblia rzeczywiście jest, jak czasami się ją określa, „listem miłosnym Boga do ludzi”, i jeśli po przeczytaniu jakiegoś fragmentu wydaje nam się że tak nie jest, to wiemy, że…

…tak nam się tylko wydaje.

Kiedy dzisiaj spoglądam na wersety, których się kiedyś bałem, widzę, że prawie wszystkie one mają następujące cechy wspólne:

  1. Nigdy ich nie analizowałem, słowo po słowie, tak naprawdę ich zatem nie znałem, znałem tylko ich interpretację.
  2. Zupełnie nie znałem ich kontekstu bezpośredniego, czyli kilku, kilkunastu wersetów występujących przed i po wersecie/fragmencie będącym meritum sprawy
  3. Nie zdawałem sobie sprawy, jak sprzeczna z logiką jest interpretacja, którą nauczyła mnie religia.

I świetnym przykładem będzie tutaj właśnie Hbr 12:14.

Przyjrzyjmy się tekstowi:

Starajcie się o pokój ze wszystkimi i o uświęcenie, bez którego nikt nie zobaczy Pana. (Hbr 12:14)

Jest to werset, który spędza sen z oczu wielkiej liczbie chrześcijan – wystarczy przejrzeć fora dyskusyjne by zobaczyć, jak często się pojawia.

Jego interpretacja religijna jest następująca:

„Starajcie się z całych sił nie grzeszyć, bo jak nie będziecie, to nigdy Boga nie zobaczycie i skończycie w piekle”.

„Uświęcenie” bowiem oznacza, w rozumieniu większości chrześcijan, zwłaszcza tych, którzy Biblię uważają za jedyne w pełni wiarygodne źródło objawienia, proces „upodabniania się do Chrystusa”, a z Biblii wynika, iż Chrystus był podobny do nas w 100% – z wyjątkiem grzechu.

Kiedy jednak przyjrzymy się tekstowi w taki sposób, jak gdybyśmy widzieli go po raz pierwszy, co widzimy?

Widzimy dwa terminy, które mogą do końca nie wydawać się jasne:

– co to znaczy dążyć do uświęcenia?

– co to znaczy zobaczyć Pana?

I trzecia kwestia, która wynika z tych dwóch – czymkolwiek uświęcenie jest, jaki jest procent wypełnienia jest niezbędny, aby zobaczyć Pana? 100%? 90%? 10%?

I jak to ma się też do licznych wersetów, w których uświęcenie przedstawiane jest jako rzecz skończona, dokonana – przykładowo 1Kor 6:11?

Dzisiaj już umiem stawiać takie pytania, kiedyś nie przychodziły nawet mi do głowy. Wydają się głupie? Nie upierałbym się za cenę życia że powiedzonko „nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi” jest zawsze prawdziwe, w tej sytuacji jednak myślę, że ma świetne zastosowanie!

Gdyby ktoś mi dzisiał pokazał Hbr 12:14 i powiedział, że on mnie przestrzega przez utratą zbawienia, jeśli się nie uświęcę, spytałbym od razu: czy aby zobaczyć Pana wymagane jest 100% uświęcenie? Bezgrzeszność? I tutaj prawie zawsze usłyszę „nie” więc będę dalej ciągnąć – więc ile? Czy może samo dążenie już się liczy? I może upodobnienie się do Chrystusa w 0.001% – uniknięcię jakiegoś jednego grzeszku – już wystarczy?

A jeśli nie to… proszę pokazać mi, który fragment Biblii mi to wyjaśnia, bo ten najwyraźniej NIE! Czy mam uwierzyć, że w tak istotnej kwestii, jak moje zbawienie, Biblia pozostałaby niejasna?

Ktoś powie, że się czepiam. Że przesadnie analizuję każde słowo i celowo staram się nie widzieć jasnego przesłania, który werset głosi. Moim jednak zdaniem niełatwo znaleźć jakąkolwiek wypowiedź, która będzie jednakowo jasna dla wszystkich.

Pomyślmy przez chwilę:

Jaka jest najlepsza forma komunikacji?

Jeżeli myślisz „słowa”, pomyśl jeszcze raz.

Wyobraź sobie, że widzisz po raz pierwszy w życiu jakąś osobę.

Chcesz ją przekonać, że ją kochasz.

Czy po prostu pójdziesz do niej i powiesz „kocham cię”?

No tak, ona cię nie zna i spojrzy na ciebie jak na wariata. Załóżmy więc, że jakoś ją zapoznasz, spędzicie kilka godzin na miłych rozmowach przy kawie i wtedy jej powiesz, że ją kochasz.

Uwierzy ci?

Załóżmy jednak – z nutą szaleństwa – że osoba ta ci uwierzyła!

Jak jednak dokładnie zrozumie twoje stwierdzenie?

Czy „kocham cię” oznacza „kocham cię jak bliźniego i zrobię wszystko dla twojego dobra”?

Czy może „zakochałem się w tobie i nie wyobrażam sobie życia bez ciebie?”

Więcej przykładów podałbym gdybym pisał ten artykuł po angielsku, bo „I love you” może jeszcze mieć o wiele więcej znaczeń; przykładowo czasami oznacza zwykłe „lubię cię”, a czasem jest żartem, który można przetłumaczyć jako „jesteś niemożliwy”.

Słowa nie są idealną formą komunikacji.

Słowom można uwierzyć, można je też odrzucić. Słowa można zinterpretować na mnóstwo różnych sposobów, czego dowodem jest chociażby jedna Biblia i kilkaset chrześcijańskich denominacji, nie licząc sekt, z których każda rozumie jej słowa w nieco odmienny sposób.

A czy w obrębie jednego Kościoła wszyscy członkowie rozumieją Biblię w dokładnie taki sam sposób? Ha ha! Dobry żart. Prowadziłem kilka lat grupy biblijne – i na ogół wszyscy uczestnicy chodzili do tego samego kościoła – i po tym doświadczeniu mogę stwierdzić, że trudno wręcz znaleźć doktrynę, którą wszyscy rozumieją tak samo.

Kolejny aspekt komunikacji:

Czy wierzysz, że Bóg komunikuje się z każdym człowiekiem, czy tylko z wybranymi?

Wydaje mi się, że wierzenie, iż Bóg przemawia tylko do nielicznych, jest łatwym sposobem na zrzucenie odpowiedzialności z siebie. „Nie jestem wybrany, Bóg mi nic nie powiedział, więc nic nie wiem”.

Większość ludzi, którzy określają się jako wierzący, uważają dzisiaj jednak, że Bóg komunikuje się z każdym. Różni ludzie określą to na różne sposoby – kontakt bezpośredni, poprzez myśli, doświadczenia lub uczucia. Głos Boży nazwą Duchem Świętym, albo też intuicją, duszą lub sercem.. Popatrzmy teraz jednak, ile na przestrzeni historii człowieka było sytuacji, kiedy Bóg bezpośrednio, przy użyciu zwykłej rozmowy, komunikował się z ludźmi?

Chrześcijanie wymienią Adama i Ewę, patriarachów, proroków, apostołów, i może to wydać się sporo, ale patrząc na wszystkie tysiące lat historii człowieka dojdziemy zaraz do wniosku, że tę formę komunikacji – rozmowy przy pomocy słów – Bóg wybierał wyjątkowo rzadko. Nawet jedna na milion żyjących ludzi Boga ani nie widziała, ani nie słyszała.

Czy to nie sugeruje, iż Bóg nie sądzi, iż słowa są idealnym sposobem komunikacji? Często jednak są jedynym, jaki mamy – i autor Listu do Hebrajczyków uznał, że ten sposób będzie najlepszym z dostępnych.

Pamiętajmy tylko, iż dojście od „co autor chciał przekazać Hebrajczykom” do „co Bóg chce przekazać mnie dzisiaj” może być o wiele mniej oczywiste i bardziej zawiłe, niż się wydaje.

No dobrze. Spójrzmy na kontekst omawianego wersetu. Wpierw kontekst bezpośredni. Co widzimy?

Cały rozdział 12 to jakaś przestroga. Ale przed czym? Zaczyna się on tymi słowami:

I my zatem mając dokoła siebie takie mnóstwo świadków, odłożywszy wszelki ciężar, [a przede wszystkim] grzech, który nas łatwo zwodzi, winniśmy wytrwale biec w wyznaczonych nam zawodach. (Hbr 12:1)

Tutaj drobna uwaga – niemal zawsze, kiedy widzę coś dodanego w nawiasach kwadratowych (czyli nie występujące w tłumaczonym tekście), wyczuwam jakąś chęć przekłamania ze strony tłumaczy. W wersecie nie ma słów, które zdaniem tłumaczy być powinny, więc je dodali, abyśmy rozumieli dany fragment… tak samo jak oni!

O jakie zawody chodzi? Wyznaczone…nam? To znaczy komu? Wszystkim chrześcijanom? A może tylko adresatom Listu? Potrzebuję się więcej dowiedzieć o Liście do Hebrajczyków.

Zaglądam na jego początek, na ogół znajdziemy tam autora i adresatów. Niestety, pudło. Większość dzisiejszych badaczy Biblii stwierdza, że autorstwo tego listu jest nieznane, choć styl miejscami przypomina apostoła Pawła.  Podobieństwo to wskazywać może na kogoś z jego najbliższych współpracowników i być może List ten był pisany przez jednego z jego uczniów lub… Paweł dał go komuś do edycji. Różnica stylu między Hbr a Listami Pawła jest jednak bardzo duża. Apostoł Paweł pisze wprawdzie poprawnym językiem, na tyle dobrym, iż wielu biblistów uważa, iż greka była jego rodowitym językiem, jednak Hbr jest napisany językiem wręcz mistrzowsko komponowanym i spotkałem się z nazywaniem go najlepiej napisaną księgą Nowego Testamentu pod względem stylistycznym.

A adresaci? Nigdzie nie ma dosłownie napisane, że jest to list do Żydów (Hebrajczycy to inne określenie Żydów), jednak już pobieżna jego analiza wykazuje jasno, iż pisany był do konkretnej grupy ludzi i jego tematem była korekta konkretnej, niewłaściwej postawy, którą wykazywali. Autor często odnosi się do Starego Testamentu co pozbawione byłoby sensu gdyby pisał do jakiejkolwiek innej grupy ludzi.

Pominę tutaj ogromną więszość tego, co wiadomo na ten temat, zainteresowani na pewno znajdą odpowiednie źródła informacji, summa summarum: ten List pisany był tylko do chrześcijan pochodzenia żydowskiego, przestrzegał przed konkretnymi błędami doktrynalnymi i odnosił się do konkretnych wydarzeń, które miały się wkrótce – czyli kwestia najwyżej kilku lat – wydarzyć.

Jeżeli znajdziemy zapewnienie, iż ta informacja jest prawdziwa, jakikolwiek niepokój związany z jakimkolwiek jego fragmentem (a List ten ma tych „straszących wersetów” wyjątkowo wiele) powinien zniknąć.

Jeżeli tak się nie dzieje; jeśli wciąż niepokoi mnie, że zbyt słabe staranie spowoduje, iż nigdy nie ujrzę Boga, powinienem odłożyć wszystko co mnie na tym świecie zajmuje i zająć się tylko jedną kwestią – jaki jest naprawdę Bóg? Czy naprawdę jest miłością? Czy gniewa się na mnie za coś, czy nie? Czy Jezus wziął na siebie cały grzech, czy nie? Czy umarł za wszystkich ludzi, czy nie?

Jeżeli długo byłeś osobą religijną, najprawdopodobniej czytanie Biblii nic ci nie da – często potrzeba wielu lat aby zapomnieć o religijnej interpretacji i móc czytać Biblię bez niej.

Skąd zatem czerpać wiedzę o Bogu?

Nie musisz się tutaj (ani nigdzie indziej) bynajmniej ze mną zgadzać, ale jestem absolutnie przekonany, iż typowe dla śmierci klinicznej doświadczenia: podróżowanie tunelem, rozmowa ze świetlistą postacią, poczucie miłości, podróżowanie poza ciałem – są prawdziwe i zostały naukowo udowodnione. Oczywiście mnóstwo naukowców utożsamia Boga z religią i po tym, jak nauka była przez religię tępiona przez całą historię – co dzieje się do dzisiaj – są a priori ateistami – i wyśmiewają bez czytania jakiekolwiek próby naukowego podchodzenia do tematu istnienia Boga lub świadomości po śmierci ciała. Również znakomita większość chrześcijan albo odrzuca prawdziwość tych doświadczeń i przypisuje je halucynacjom, albo uważa je za dzieła szatana – no, ale nic dziwnego – jeżeli wszystkim pokazuje się Bóg, który akceptuje nas bezwarunkowo i nie straszy piekłem, to na pewno nie jest to prawdziwe 🙂

Mam nadzieję, że udało mi się przekazać moje najważniejsze przesłanie tego artykułu: jeżeli boisz się wersetów, to boisz się Boga, bo w wersetach nigdy nie ma nic, co miało straszyć ludzi tysiące lat później. Poznaj Boga miłości – i nauczysz się czytać Biblię jako list miłosny skierowany do nas.

Analizowanie wszystkich strasznych wersetów nie ma sensu.

No tak, ale może dokończymy choćby analizę chociaż tego wersetu z tytułu? 🙂

Przyznam się, że nie rozumiałem wielu tekstów Nowego Testamentu nawet długo po tym, jak uwolniłem się z religijnego strachu. Moja perspektywa była już inna, nie przejmowałem się tym zbytnio, ale po prostu lubię wiedzieć, i jak czegoś nie wiem, to…………nie lubię tego 🙂 Nie miałem jednak pomysłu, jak pogodzić fakt, iż Nowy Testament zawiera sporo zapowiedzi ponownego przyjścia Chrystusa, ale stawia je nie w przyszłości – nie tej odległej o tysiące lat, ale w bardzo bliskiej. Przyjmowałem kiedyś, jak większość Biblistów, iż apostołowie się mylili… ale w takim razie żadne ich słowo nie mogłoby być przyjęte z pewnością, czyż nie?

Pozwólcie, że podzielę się z Wami pewnym odkryciem, którego nie będę szerzej omawiał bo temat to na całą kolejną witrynę, ale może stanowić wstęp do ciekawych badań.

Pamiętacie zapewne ten werset:

Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, nadchodzącego w obłoku z wielką mocą i chwałą. (Łk 21:27)

Jest też w Biblii kilka innych miejsc zapowiadających to wydarzenie.

A teraz spójrzmy na relację Józefa Flawiusza (żył w latach 37 – ok. 100), który był historykiem, i bynajmniej nie chrześcijaninem. Fragment ten pochodzi z książki „Wojna żydowska” opisującej losy Żydów od II wieku p.n.e. do końca wojny z Rzymem, której jednym z najbardziej przełomowych wydarzeń było oblężenie i zniszczenie Jerozolimy – które moim zdaniem niemal idealnie pasuje do aramejskiego określenia Gehenna, i przed którym wielokrotnie przestrzegał Jezus.

Relacja Józefa Flawiusza:

I znów w niewiele dni po święcie dwudziestego pierwszego dnia miesiąca Artemizjos zauważono nieziemskie i niewiarygodne zjawisko. To, o czym będę mówił, mogłoby wyglądać, wydaje mi się, na jakąś bajkę, gdyby nie wyszło z ust naocznych świadków i gdyby nieszczęścia, które potem nastąpiły, nie zgadzały się z tymi znakami. Otóż przed zachodem słońca w całym kraju pokazały się w powietrzu wozy i uzbrojone hufce wojska, które pędziły przez obłoki i otaczały miasto. („Wojna żydowska”, Księga VI, rozdział 5., 16 (123))

Hmmm.. obłoki?

Czy był na nich też Jezus?

Życzę owocnych poszukiwań i pokoju w sercu!

I jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy będą ożywieni (1Kor 15:22)

Ostatnia edycja: 22 marca 2019

Kochaj bliźniego swego jak..?

„Lwy potrafią polować, gdy skończą 3 miesiące. Moja 3-letnia córka nie mogła znaleźć cukierków, które trzymała w ręku. Jak to możliwe, że jesteśmy na szczycie łańcucha pokarmowego?”

Taki „niezwykle dowcipny” tekst oto wpadł mi dzisiaj w oko na jednej z witryn internetowych. Jako, że w tym miejscu staram się raczej obnażać kłamstwa ,a nie promować, zastrzegę, że choć ekspertem od kotowatych nie jestem – a jedynie miłośnikiem – z tego, co wiem, lwy potrafią polować dopiero po skończeniu 2 lat, nie 3 miesięcy. Jednak i tak wygrywałyby na spryt , zdaniem autora tekstu, z jego córką!

Co mnie bardzo zastanowiło to jednak nie same lwy, ale trzymane cukierki. Możemy się śmiać z dzieci, którym podobne rozkojarzenia zdarzają się często, jednak nie tylko są ich udziałem. Bez wątpienia każdy z nas doświadczył historii podobnych do przygody Pana Hilarego, który to szukał swoich okularów mając je na nosie.

Jak jednak widać, nie przeszkadza nam to być na szczycie łańcucha pokarmowego!

Jakbyśmy nazwali sytuację, w której dziecko szuka rzeczy trzymanej w dłoni? Rozkojarzenie, roztargnienie? Myślę, że chodzi tu o coś innego.

Kiedy dziecko  trzyma coś w ręku, na ogół jest świadome, że właśnie to trzyma. Problem pojawi się w chwili, gdy trzymając rodzic mu powie, aby czegoś szukało albo zapyta „gdzie to coś jest?”. Dziecko jest nauczone, że szuka się czegoś, czego się nie ma, i przy tym ufa na ogół rodzicowi bezgranicznie. Nie przyjdzie mu do głowy, że rodzic wprowadza go w błąd. Jak każe szukać, to dziecko szuka. Analogiczne sytuacje miały miejsce w dyktaturach, gdzie wielu ludzi autentycznie wierzyło, iż decyzje dyktatora, choćby sprzeczne z wrodzonym poczuciem logiki lub humanizmu, są dobre, tylko dlatego, że są jego autorstwa. No i wspomnieć mogę „Napoleon ma zawsze rację” z „Folwarku Zwierzęcego”.

Intelekt zatem, nieważne jak wielki, możemy zatem pominąć, gdy komuś  mocno ufamy. Do tego stopnia ufamy, że choćby fakty były widoczne i namacalne – jak trzymane w ręku pudełko ze śniadaniem – nie zwracamy na nie w ogóle uwagi.

Jednym z takich faktów, który jest znany wszystkim chrześcijanom i bardzo widoczny, ale niestety niemal nikt na niego nie zwraca uwagi, jest część najważniejszego przykazania, które to zalecił sam Jezus Chrystus. Znajdziemy je w Biblii trzykrotnie, Mt:22:37-39, Mk 12:29-31 i Łk 10:27. Zajrzyjmy więc do Ewangelii Łukasza:

(…) Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego. (Łk 10:27)

Czyż można znaleźć częściej cytowany fragment Biblii? Nie wszyscy cytują go słowo w słowo, najczęściej tylko końcówkę, używając słów „kochaj bliźniego swego jak siebie samego”, i zostawimy taką formę dla potrzeb tego rozważania.

Przykazanie to jako dziecko słyszałem bardzo często, zwłaszcza po incydentach, gdy kogoś uderzyłem (naprawdę według mojej pamięci to były raczej rzadkie incydenty :-)).  Dla mnie jedynym znaczeniego tego przykazania było zatem „bądź dla innych dobry, miły i… w ogóle”.

Już od dziecka wgłębiałem się w różne tematy pokrewne religii ale ten temat (jak zresztą i mnóstwo innych) uważałem za tak prosty, że nie było nad czym rozmyślać.

Mijały lata. Zanegowałem większą część religijnej nauki, którą wyniosłem z domu. Zmieniłem wyznanie. Moje poglądy ewoluowały nieustannie, jednak części mojej doktryny „nie ruszałem”, gdyż byłem przekonany, iż wszystko rozumiem.

I dopiero naruszenie tej właśnie części doprowadziło do prawdziwej zmiany w moim życiu.

I między innymi chodziło również o „Przykazanie Miłości”.

Przez kilkadziesiąt lat zupełnie nie zwracałem uwagi, iż Przykazanie Miłości tyle nawet nakazuje, ale wręcz zakłada, że… kocham samego siebie.

Czy to nie jest dziwne, że ani ja, ani nikt  w mojej obecności, w tysiącu różnych sytuacji, gdy przykazanie to było omawiane, nie zwrócił na to uwagi?

Dzisiaj, myślę,że rozumiem dlaczego.

Według mnie religia nakazuje siebie raczej nie nienawidzić, a przynajmniej sobą gardzić.

(Kiedy piszę o religii w sposób pejoratywny proszę pamiętać, że odróżniam ją od duchowości, i za religię uważam zorganizowany system psychologicznego zniewolenia ludzi stosowany w celu zdobycia pieniędzy i władzy.)

Religia też nie poprzestaje na nazwaniu człowieka grzesznikiem – lubuje się w nieustannym tego podkreślaniu na najbardziej wymyślne sposoby. Brudny, nieczysty, splamiony, niegodny… a od nazwania się niegodnym już tylko krok do określania się złym, podłym, wstrętnym, i następnym logicznym krokiem byłoby umartwianie się, może nawet biczowanie.

Byłem częścią tego systemu przez wiele lat. Jednym z moim ulubionych powiedzeń było takie, że najważniejsza prawda biblijna to… nie wiem jak do końca oddać to po polsku, jako że prawie wszystkie rozmowy na te tematy wtedy prowadziłem po angielsku. Może pozwolę sobie po prostu zacytować: „everyone is full of sh*t”,co znaczy mniej więcej tyle, że „wszyscy jesteśmy wstrętnymi grzesznikami”.

Jakkolwiek wciąż wierzę, że idea zwarta w tym powiedzeniu może znaleźć zastosowanie w niektórych sytuacjach, przykładowo jako kontra dla ludzi osądzających wszystkich prócz siebie lub do walki z idealizmem, to częste jej powtarzanie może doprowadzić do tego, że naprawdę głęboko w nią uwierzymy.

O to też zapewne chodzi religii . Winnymi, wstrętnymi grzesznikami łatwiej jest manipulować.

Grzesznicy tacy jednak na pewno nie są w stanie kochać samego siebie.

Do tego stopnia, że mogą o kochaniu siebie mówić codziennie przez całe życie, i nie zatrzymać się przy nim ani sekundy.

Tak samo miałem i ja.

Czyż nie jest to rzadki fenomenon, że można jakieś słowa powtarzać przez kilkadziesiąt lat życia i zupełnie nie widzieć ich znaczenia? Można to nazwać surrealistycznym kuriozum – gdy uświadomimy sobie dodatkowo, iż jest to nie tylko coś, co powtarzaliśmy, nie tylko część Biblii, której ufaliśmy, nie tylko słowa Jezusa, którego słuchaliśmy, ale jest to w dodatku NAJWAŻNIEJSZE PRZYKAZANIE.

Pisząc te słowa uświadomiłem sobie, że podczas gdy Jezus utrzymywał, iż najważniejsze przykazanie mówi też o miłości siebie, ja przez lata utrzymywałem, iż najważniejszą prawdą biblijną jest „we are all full of sh*t”…

Jeśli zajrzymy do pierwotnego języka Ewangelii, greki koine, zobaczymy, iż przykazania nie są pisane w trybie rozkazującym, lecz oznajmującym czasu przyszłego. Dosłownie zatem nie jest to „kochaj bliźniego swego jak siebie samego” lecz „będziesz kochał bliźniego swego jak siebie samego”.

Nie znam się na starożytnej grece na tyle, by wnioskować cokolwiek na 100%, pokuszę się jednak na odczytanie tego przykazania w taki oto sposób: nie uda ci się kochać bliźniego bardziej, niż tyle na ile kochasz siebie.

Religia jednak odczytuje je w ten sposób, że kładzie wyłącznie nacisk na miłość bliźniego, wcale nie informując, że jest to zadanie z góry skazane na porażkę, jeśli nie kochamy samych siebie. Religii jednak zależy na tym, byśmy zbyt dobrze o sobie nie myśleli, bo wtedy uda jej się wcisnąć nam więcej bzdur i wyciągnąć od nas więcej pieniędzy. Już od małego dziecka uczy się dzieci, że są grzesznikami, że potrzebują czegoś lub kogoś na zewnątrz, by Bóg je akceptował: wiary, modlitwy, sakramentów, dobrych uczynków – cokolwiek.

A być może mieliśmy szczęście nie dorastać w religijnym domu? Dobre i to, jednak tak naprawdę jeszcze gorzej byłoby dla nas, gdybyśmy mieli rodziców, którzy częściej nas ganili, niż chwalili. Wydać się może, że to nic ważnego; są rodzice, którzy o wiele gorsze rzeczy robią, stosując przemoc różnego rodzaju, jednak w wielu przypadkach dziecko będzie w stanie rozpoznać  przemoc szybciej jako coś złego, i zrozumie, że rodzice  robili źle . Przy nadmiarze nagan natomiast wielu ludziom całego życia nie starczy, by zrozumieć, że jest to  źródło większości ich problemów.

Do kościoła na ogół się chodzi raz w tygodniu, z rodzicami się jest na codzień.

Niezależnie od tego, jak piękne wiersze możemy układać o miłości bezwarunkowej,nasza miłość jest zawsze warunkowa, nie zawsze tylko rozumiemy, kto dyktuje warunki. Bardzo często jest to nasza podświadomość lub hormony. Kochać siebie też możemy tylko pod warunkiem, że na tę miłość zasługujemy. Jeśli całe dzieciństwo dostawaliśmy komunikaty, że niemal wszystko, co robimy, jest złe, czujemy się nieudacznikami wartymi pogardy, a nie miłości (uważam, iż przeciwieństwem miłości jest właśnie pogarda, nie nienawiść lub jak niektórzy uważają obojętność – obojętność jest miłości brakiem).

Brak miłości do siebie może mieć rozmaite objawy, może to być zwykła nieśmiałość, ale nierzadko kończy się nałogami, chorobami psychicznymi lub przynajmniej niespełnionym i nieszczęśliwym życiem.

Podam jeden przykład, jak brak miłości do siebie może poważnie rzutować na życie. Istnieją osoby, i to nie są rzadkie przypadki, które związują się i rozstają z wielką ilością ludzi, nierzadko związując się z ludźmi, którzy je wykorzystują, oszukują i poniżają.

Nierzadko takich  związków jest w życiu jednej osoby naprawdę sporo. Na ogół ludzie ci widzą się jako ofiary, ale czy jest możliwe, aby wszyscy ich partnerzy zmówili się między sobą by uprzykrzyć im życie? Oczywiście nie, to brak miłości może właśnie podświadomie prowadzić do wyboru nieodpowiednich ludzi, gdyż podświadomie myślą o sobie „jestem beznadziejny i nikt mnie nie pokocha” i jeśli ktoś się nimi zainteresuje, mogą albo wręcz szybko i bezkrytycznie się z tą osobą się związać, bądź pomyślą „chyba z nim/nią jest coś nie tak, skoro chcę się związać ze mną, no ale korzystajmy na razie, póki nie przejrzy na oczy” i później każdy konflikt odczytywany będzie jako znak końca związku.

Kiedy zaś podświadomie oczekujemy konfliktów, z regułu wywołujemy je sami, co może szybko doprowadzić do szybkiego rozpadu związku.

To tylko jeden z wielu przykładów, jak brak miłości do siebie zmienia jakościowo na gorsze nasze życie. Jeżeli masz pracę, której nie znosisz, mówisz ludziom rzeczy, których nie chcesz lub tkwisz w nałogach, bardzo prawdopodobnym powodem tego jest właśnie on.

Proszę, zastanów się, czy kochasz samego siebie? Czy uważasz, że jesteś godny miłości?

Bardzo możliwe, że brak ci pewności. Oto niektóre symptomy wskazujące, iż brak komuś miłości do samego siebie:

  • częste krytykowanie siebie
  • częste krytykowanie innych (na ogół robimy to po to, by poczuć się lepiej od nich, gdyż sami mamy o sobie złe zdanie)
  • obrzucanie siebie – na ogół mimowolne – epitetami lub ogólnie mówienie o sobie źle, np. „ale jestem głupi”, „jestem do niczego”
  • nie dbanie o siebie – o swój wygląd, zdrowie, ubiór
  • trudności w nawiązywaniu lub utrzymywaniu relacji, nieśmiałość

Jeżeli występują u Ciebie choćby niektóre z powyższych zachowań, najprawdopodobniej nie kochasz siebie.

A jak to zmienić?

Zmiana musi nastąpić na dwóch płaszczyznach: świadomej i podświadomej.

W świadomej, musisz najpierw rozwiązać ten problem intelektualnie. Myślący ludzie potrzebują argumentów, dowodów, nim w coś uwierzą.

Uważam, iż nasze najważniejsze źródło wiedzy na ten temat może opierać się jedynie na fakcie, iż Bóg postanowił nas stworzyć i umieścić na tym świecie. Wszystko inne – co potrafimy, co mówią o nas inni, co myślimy lub czujemy na własny temat – jest zmienne. Świadomość, iż Bóg uważa nas za swoje wspaniałe i doskonałe dzieci jest kluczowa, jeśli w to nie wierzymy, nic innego nam się nie uda.

A dlaczego mamy w to wierzyć? Świadczy o tym Biblia. Jezus przecież nie poszedł na krzyż jedynie za wybranych, lecz za wszystkich, gdy przyjrzymy się sposobowi, w jaki traktował On ludzi, zobaczymy, iż był przyjacielem wszystkich, łącznie z największymi „grzesznikami” i odrzutkami społeczeństwa. To tylko religia wymyśliła, za jakie rzeczy Jezus ludzi odrzuca. I tak przekręca Biblię, by wydawało się, że to w niej tak jest napisane. Poświęcę temu zagadnieniu wkrótce osobny artykuł.

Co osobiście również mnie przekonało do miłości Bożej, są doświadczenia ludzi, którzy doznali śmierci klinicznej. Nie namawiam nikogo do wierzenia w nie, mnie one jednak bardzo pomogły. Zwłaszcza tak zwane doświadczenia grupowe, kiedy wiele osób czuwa przy kimś umierającym, i wszystkie doświadczają czegoś nadnaturalnego: widzą kogoś, słyszą lub czują wyraźnie obecność kogoś, kogo nie widzą.

Typowe doświadczenia śmierci klinicznej mają wiele wspólnych cech, ale tą, na którą ja zwróciłem największą uwagę jest ta, iż wszyscy, którzy po „tamtej stronie” spotkali „kogoś” – czy uważali, że to Bóg, Jezus, anioł lub bliżej niezidentyfikowana osoba – tak samo, jak odczuwamy ciepło gdy zbliżamy się do ogniska, oni odczuwali prawdziwie bezwarunkową miłość i akceptację.

(Zainteresowanych odsyłam do lektur, zaczynając choćby od klasycznej pozycji „Życie po życiu” Raymonda Moody’ego. Badań i książek na temat jest naprawdę dużo, trzeba tylko uważać, by nie trafić na pozycje, gdzie ludzie wymyślają swoje historie dla pieniędzy i sławy albo gdy każde ich przeżycie popierają kilkoma fragmentami Biblii. Zdrowy rozsądek na pewno pomoże ci odróżnić ziarno od plew!)

Ta chwila, gdy ludzie podczas śmierci klinicznej czuli miłość i akceptację, w wielu wypadkach zmieniła ich życie na lepsze. Wyzwolili się z nałogów, toksycznych związków, pozostawili ludzi i miejsca, które nie wnosiły do ich życia nic pozytywnego. Tak krótka chwila tak wielkiej miłości sprawiła, iż w nią samą uwierzyli!

Kiedy uwierzymy w miłość intelektualnie, ale wciąż uczucia pokazują nam, iż w nią nie wierzymy, znak to, że nasza podświadomość pozostaje nieprzekonana. Mamy jednak wiele możliwości  jej zmiany, i możemy wybrać tę, która na nas będzie działać najlepiej. Mnóstwo ludzi bardzo szybkie rezultaty uzyska stosując metodę afirmacji połączoną z w miarę regularną medytacją.

Jeśli zastanawiasz się, dlaczego w tobie  jest tyle wrogości  do innych ludzi, i tak mało miłości do nich, zastanów się, czy dokładnie takiej samej postawy nie masz w stosunku do siebie. Jeżeli tak, czy nie wydaje się sensowniejsze zrobić wszystko, aby to zmienić? Wyobrażasz sobie mieszkanie w jednym pomieszczeniu z osobą, której nie lubisz  przez cały rok ?! Ze sobą samym jesteś 24 godziny na dobę, i skoro potrafisz ten tekst odczytać, wnioskuję, iż sytuacja ta trwa o wiele dłużej niż tylko rok!

Ostatnia edycja – 10 marca 2024

Sprawiedliwy czy miłosierny?

Napoleon_Bonaparte

Pewnego dnia do cesarza Napoleona Bonapartego przyszła kobieta prosić o łaskę dla jej syna, który przebywał w więzieniu.

– Twój syn popełnił przestępstwo – powiedział Napoleon – i sprawiedliwość wymaga, aby został ukarany.
– Ale ja nie przyszłam po sprawiedliwość, Wasza Wysokość – powiedziała kobieta – ja przyszłam po łaskę.

Napoleon zastanowił się przez chwilę. Ta odpowiedź go zaskoczyła. Uśmiechnął się.

– I otrzymasz łaskę – odpowiedział – Twój syn zostanie dzisiaj zwolniony.

Czy Napoleon w tym wypadku postąpił niesprawiedliwie?

Oczywiście, że tak. Miał rację – sprawiedliwość wymagała kary. Kobieta o tym też wiedziała. Napoleon nie postąpił sprawiedliwie, postąpił miłosiernie. Inaczej mówiąc, okazał łaskę.

Czy podoba ci się to, co uczynił Napoleon? Zanim sam odpowiedziałbym na to pytanie przydałoby się wiedzieć, za co syn owej kobiety siedział w więzieniu, jeśli jednak przyjmę, że nie było to nic poważnego, i w dodatku człowiek ten był jedynym żywicielem rodziny, nie będę się burzyć, iż sprawiedliwości nie stało się zadość.

Wczoraj w sądzie odbyła się krótka rozprawa w sprawie córek mojej koleżanki. Starsza, 19-letnia, dała na chwilę poprowadzić samochód młodszej, 17-letniej, która jeszcze nie miała prawa jazdy.

kids_driving

Jechała jakby była czymś odurzona, od krawężnika do krawężnika, ale na szczęście uliczki osiedla były puste. Z jednym wyjątkiem. Krążył tam radiowóz.

Kiedy policjant ruszył za samochodem i włączył swoje kolorowe światełka, dziewczyna tak spanikowała, że włączyła lewy kierunkowskaz i skręciła w prawo…

A miało to miejsce w USA, gdzie wykroczenia drogowe są na ogół traktowane bardzo poważnie. Obu dziewczynom groziły spore konsekwencje, niemałe mandaty i odebranie prawa jazdy na co najmniej kilka miesięcy (w przypadku młodszej odebrane by jej było w dniu, w którym by je otrzymała).

Sędzia jednak wziął pod uwagę, że dziewczyny były grzeczne, przyznały się do winy i dobrowolnie chciały poddać karze. Powiedział: „gdyby istniały upomnienia za głupotę, a nie mandaty za wykroczenia, dałbym im takie upomnienie, ale jako że to ich pierwsze wykroczenie, a mandat i tak zapewne prędzej obciąży rodziców niż ich samych, zarządzam nadzwyczajne odstąpienie od kary”.

Sędzia postąpił identycznie, jak Napoleon. Gdy o tym usłyszałem, niesamowicie się ucieszyłem, bo znam te dziewczyny i wiem, że już samo złapanie przez policję i długie oczekiwanie w strachu na rozprawę było dla nich wystarczająco mocną nauczką.

Znowu sprawiedliwości nie stało się zadość. Kto by się jednak z tego nie cieszył?

Dlaczego zatem większość chrześcijan tak bardzo się burzy gdy słyszy o nieograniczonym Bożym miłosierdziu?

„Bóg jest miłosierny ale sprawiedliwy”.

Słyszysz czasami takie stwierdzenie?

Ja słyszałem bardzo często. I zawsze powodowało ono u mnie wewnętrzny konflikt. I niepokój.

Z jednej strony religia każe mi nieskończenie wybaczać, bo „Bóg nam wybacza grzechy”, zawsze jednak w kontekście rozmowy o Bożym wybaczaniu stawało słowo „ALE”.

ALE… sprawiedliwy.

Zauważmy – nie „I sprawiedliwy”, lecz „ALE sprawiedliwy”. Jak gdyby sprawiedliwość w jakimś zakresie ograniczała sprawiedliwość lub jej zaprzeczała.

Religia mówi nam, że Bóg jest nieskończenie miłosierny i nieskończenie sprawiedliwy, i jeżeli nie jesteśmy tego w stanie zrozumieć, to… jest to nasz problem. My musimy zawsze wybaczać, Bóg nie. Czy jesteśmy lepsi od Boga? Nie. Nie rozumiemy tego? Nie szkodzi.

W jakim celu jednak Bóg nam dał rozum, jeśli niewiele się przydaje przy zrozumieniu podstawowych pojęć dotyczących Jego osoby i Jego relacji z nami?

brain

Pozwolę sobie zatem nie zgodzić się z religią i wnioskuję o użycie rozumu! A rozum podpowiada mi, że religijne tłumaczenie kwestii zbawienia przedstawia bardzo wiele poważnych logicznych sprzeczności.

Religia tłumaczy mniej więcej tak:

Nieskończenie miłosierny Bóg wybaczyłby wszystko wszystkim, ale to czyniłoby Go niesprawiedliwym.

Nieskończenie sprawiedliwy Bóg nie wybaczyłby nikomu, bo wszyscy są grzesznikami.

Nieskończenie miłosierny i sprawiedliwy Bóg obarcza winą Jezusa i wybacza wszystkim, którzy przyjmą Jego ofiarę, a potępia wszystkich, którzy tego nie czynią.

Czy jednak potrafimy wyobrazić sobie ziemskiego ojca, który, aby uratować kogoś innego, poświęca życie swojego dziecka? Czy nazwalibyśmy takiego ojca dobrym?

Jak to też jest, że śmierć Jezusa jest zapłatą za czyjąś wieczność w piekle? Jeżeli karą za grzech jest wieczność w piekle, analogicznie, Jezus też powinien spędzić wieczność w piekle!

W tym całym religijnym tłumaczeniu sensowne wydaje mi sie tylko to zdanie:

Nieskończenie miłosierny Bóg wybaczyłby wszystko wszystkim.

A co jeśli to prawda?

I tutaj miliony gardeł w doskonałej jedności wykrzykną jedno słowo:

HEREZJA !!!

Zajrzyjmy zatem do Biblii.

arabic bible

Ciekawy fakt: jak Biblia gruba i długa – prawie milion słów – tak nie znajdziemy tam ani słowa na temat herezji polegającej na głoszeniu zbyt miłosiernego Boga.

W Starym Testamencie nie ma prawie nic na temat życia pozagrobowego, jest natomiast bardzo dużo o przykazaniach. Mnóstwo zakazów i nakazów, mnóstwo przykładów kar i nagród za jakość stosowania się do przykazań. Co jednak czytamy o stosunku Boga do ludzi?

Jednym z najpopularniejszych w Biblii zwrotem jest „nie lękaj się”. Mawia sie, że występuje on w Biblii 365 razy – abyśmy mogli żyć bez strachu okrągły rok. Jest to co prawda mit, i prawdziwa liczba jest około 3 razy mniejsza, niemniej jest to i tak na tyle sporo, abyśmy sie zastanowili, czy Bóg naprawdę chce, abyśmy żyli w strachu.

Naród Wybrany, Izrael, doświadczył od Boga niesamowitych dobrodziejstw, tymczasem sam wykazywał się niesamowitą pomysłowością w coraz to bardziej wyrafinowanych sposobach okazywania leckeważenia przykazań. Bóg ostrzega – będą konsekwencje. Ale do swojego odstępczego narodu kieruje też przykładowo takie słowa:

Albowiem Ja, Pan, twój Bóg, ująłem cię za prawicę mówiąc ci: Nie lękaj się, przychodzę ci z pomocą. Nie bój się, robaczku Jakubie, nieboraku Izraelu! Ja cię wspomagam – wyrocznia Pana – odkupicielem twoim – Święty Izraela. (Iz 41:13-14)

 

Mówił Syjon: Pan mnie opuścił, Pan o mnie zapomniał. Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet, gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie. (Iz 49:14-15)

Kary za nieposłuszeństwo nie tylko nie mają nic wspólnego z życiem wiecznym, ale nie mają też nic wspólnego z miłością i uczuciami, jakie Bóg żywi do człowieka! Bóg tak naprawdę nie stosuje kar w naszym rozumieniu tego słowa, nie daje nikomu syfilisu ani nie powoduje, że człowiek się potyka na równej drodze. Kiedy jest mowa o karze, ktoś po prostu zbiera żniwo swojego postępowania.

Izrael mógł zostać doszczętnie rozbity przez sąsiednie narody, przestałby istnieć i wkrótce nikt by o nim nie pamiętał. Bóg jednak obiecał swoją ponadnaturalną pomoc, przy czym zastrzegł, że istnieją warunki jej otrzymania. Tak długo jak Izrael się do tych warunków stosował, inne narody, choćby stokroć potężniejsze, nie mogły mu zaszkodzić. Boża kara polegała na tym, że Izrael musiał wziąć sprawy we własne ręce. Koniec cudów.

Nie znajdziemy ani jednego przykładu w Biblii, gdzie Bóg jest autorem czyjejś śmierci, choroby lub innego nieszczęścia.

angry-god

Faktem jest, że większość ludzi interpretuje niektóre wydarzenia ze Starego Testamentu jako bezpośrednie kary Boże. Tak też interpretowali je początkowo apostołowie, i mniemali, że Bóg ma właśnie taki sposób postępowania: bądź grzeczny albo… pogadamy. Popatrzmy tutaj:

A gdy to widzieli uczniowie Jakub i Jan, rzekli: Panie, czy chcesz, abyśmy słowem ściągnęli ogień z nieba, który by ich pochłonął, jak to i Eliasz uczynił? A On, obróciwszy się, zgromił ich i rzekł: Nie wiecie, jakiego ducha jesteście. Albowiem Syn Człowieczy nie przyszedł zatracać dusze ludzkie, ale je zachować. I poszli do innej wioski. (Łk 9:54-56, BW)

(Wiem, wiem, powyższy fragment wygląda nieco inaczej w Biblii Tysiąclecia… jak również w najstarszych rękopisach… jednak i tak postanowiłem go tu umieścić jako że właśnie w tej formie stanowi wspaniałe podsumowanie stosunku, jaki Jezus miał do ludzi).

Pamiętajmy, Jezus przyszedł by objawić Ojca – Jego zamierzenia, Jego charakter i Jego stosunek do ludzi (J 1:18. 10:30. 14:10). Wiem doskonale, że początkowo może to się wydawać szokująco sprzeczne z tym, co słychać w kościołach, ale gdyby Bóg miał interes w karaniu ludzi za grzechy, to samo byśmy zobaczyli u Jezusa!

Tymczasem co czynił Jezus? Uzdrawiał? Tak. Wybaczał grzechy? Tak. Miał „najgorszych” grzeszników za przyjaciół? Tak.

Jedynymi ludźmi, dla których Jezus nie był, powiedzmy, zbyt miły, to ludzie którzy usiłowali Mu przeszkodzić, zarzucali kłamstwo i odciągali innych od Niego. Na ogół myślimy o faryzeuszach, ale zwróćmy uwagę, w kwestiach moralności apostołowie byli daleko w tyle za faryzeuszami. Faryzeusze to nie byli źli ludzie w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Starali się ze wszystkich sił przestrzegać Prawa, jednak większość z nich tak skupiła się na przepisach, że zapomniała o miłości. I ich jednak Jezus nie „obdarzał” trądem ani nie straszył smażeniem w piekle. Przestrzegał ich często przed nadchodzącą zagładą Jerozolimy, ale to nie Bóg był jej autorem, a rzymska armia.

* * *

Kiedy zacząłem czytać Biblię jak gdyby „od nowa”, bez komentarza współczesnych teologów, okazało się nagle, że… nie istnieje nic, co ogranicza Boże przebaczenie! To tylko ludziom niesamowicie trudno w nie uwierzyć! I owszem, według ludzkich standardów Bóg nie jest sprawiedliwy – i jeśli Biblia powiada, że jest, to tylko dlatego, że Boże standardy sprawiedliwości są odmienne od naszych. Pojęcie prawiedliwości przeciętnego człowieka polega na tym, że to jego postępowanie powinno się usprawiedliwić, a postępowanie wszystkich „gorszych od niego” – nie. Nie mielibyśmy nic przeciwko temu, aby Bóg nam wszystko wybaczył – ale tylko nam, a nie im! Nie gwałcicielom, krwawym dyktatorom, mordercom, ateistom!

Poza tym, gdyby nagle ludzkość uwierzyła, że Boże przebaczenie jest bezgraniczne, niemal wszystki Kościoły by zbankrutowały. Większość ludzi chodzących w niedzielę na nabożeństwo czyni tak tylko dlatego,że boi się kary Bożej, dlatego księża i pastorowie, których dochody na ogół zależą od frekwencji, zrobią wszystko, by ukryć przed maluczkimi miłosierdzie Boże.

Jezus skierował do takich ludzi proste przesłanie – mamy za mało danych, by osądzać. Bóg zna serca ludzi, On wie, co jest naszym wyborem, co jest narzucone przez środowisko, geny, przymus zewnętrzny. Ci, których my widzielibyśmy na dnie piekła, okazać mogliby się przed Bogiem bardziej sprawiedliwi niż my, którzy chodzimy do kościoła co niedziela, modlimy się rano i wieczorem i 20% dochodu przeznaczamy na biednych.
W porównaniu jednak do doskonałej świętości, wszyscy jesteśmy od Boga nieskończenie daleko, i dlatego jedynym sensownym wytłumaczeniem jest że także, bez różnicy, wszyscy dostępujemy Jego przebaczenia!

* * *

Sporo lat temu pojechałem na kolonie jako wychowawca; planowałem przed ten czas przeczytać wszystkie Listy Nowego Testamentu. Do tej pory nieźle już nieźle Biblię poznałem, ale czytałem na ogół fragmenty na jakiś temat, nie czytałem ksiąg od początku do końca.

Atmosfera była wspaniała, zabawy z dziećmi dawały dużo radości, a w czasie wolnym prowadziliśmy w gronie kadry fascynujące, długie  dyskusje, także… starczyło mi czasu tylko na przeczytaniu kilku kartek. Pierwszego Listu w Biblii, Listu do Rzymian.

Wystarczyło. Moje życie się zmieniło z powodu jednego wyrazu.

Bo nie ma tu różnicy: wszyscy bowiem zgrzeszyli i pozbawieni są chwały Bożej, a dostępują usprawiedliwienia darmo, z Jego łaski, przez odkupienie które jest w Chrystusie Jezusie.  (Rz 3:22b-24)

Darmo? Jak to – darmo? Niemożliwe. A uczynki? Sakramenty? Modlitwy? Wiara?

Pamiętam, jak opowiadałem innym wychowawcom o tym, co przeczytałem. Nie zważałem na to, czy ktoś mnie rozumie, czy nie. Byłem szczęśliwy.

Około 20 lat zajęło mi jeszcze zrozumienie tego, że to „darmo” naprawdę oznacza „darmo”. Przez te lata usiłowałem pojęcie to pogodzić z teologią różnej maści, katolickiej, protestanckiej, liberalnej, ewangelicznej… bez powodzenia.

Słuchaj. Bóg chce, byś wybaczał wszystkim bez ograniczeń. Bo to daje wolność, daje pokój.

Bo Bóg sam tak robi.

gift
ostatnia edycja: 11 listopada 2016