Czy jesteś ortodoksem?

Przez wiele lat chlubiłem się określaniem swojego systemu wierzeń “chrześcijaństwem fundamentalnym”.

Pojęcie fundamentalizmu się dzisiaj źle kojarzy. Media uwielbiają używać je wszędzie tak, gdzie mowa o atakach terrorystycznych, także czasami dla niektórych lepiej brzmiało gdy zamiast “fundamentalistą” określałem się “ortodoksem” choć wyrazy te, aczkolwiek podobne znaczeniowo, nie są identyczne.

Fundamentalizm kładzie nacisk na wierność podstawom czegoś, i fundamentalizm religijny oznaczałby wierność pewnym podstawom wiary, fundamentom. Ortodoksja – z języka greckiego – oznacza dokładnie “dobrą wiarę”. W praktyce, ruchy określające się jako ortodoksyjne poświęcają zazwyczaj więcej uwagi samej doktrynie, czyli zasadom wiary, podczas gdy te uważające się za fundamentalistyczne skupiają się na tym, jak wierzenia mają się przejawiać w codziennym życiu.

Upraszczając – ortodoksi będą się wykłócać o to, które tłumaczenie Biblii jest lepsze, a fundamentaliści o to, czy kobiety powinny nosić spodnie a mężczyźni długie włosy 😺

To oczywiście ogromne uproszczenie i teoretycznie ortodoksja i fundamentalizm oznaczają mniej więcej to samo, chciałem tylko przybliżyć nieco oba terminy i wyjaśnić, iż fundamentalista nie oznacza terrorysty a ortodoks nie oznacza członka Kościoła prawosławnego (prawosławny to wyraz będący dosłownym tłumaczeniem wyrazu “ortodoksyjny”).

Przez wiele lat zatem chlubiłem się swoją ortodoksją… uważałem się za kogoś lepszego, no bo ja trzymałem się zasad, które ustanowił sam Bóg, a inni… nie.

Jednocześnie występowało u mnie ciekawe zjawisko podczas sporów z ateistami lub “innowiercami” – strasznie się denerwowałem. Bywało, że jeden ze znanych mi ateistów wyraził swoją  opinię a mnie aż ciemniało w oczach z nerwów.

Po latach poznawania samego siebie dowiedziałem się, że emocje to na ogół sposób, w jaki większa część naszego umysłu – podświadomość – komunikuje się z znami. Mówi nam, że coś jest nie tak.

W moich wierzeniach było wiele logicznych dziur, wiele rzeczy nie miało sensu, ja jednak starałem się o tym nie myśleć, i świetnie się czułem rozmawiając z ludźmi, którzy podzielali moje opinie, ale kiedy ktoś wyrażał jakąś inną – czułem się zagrożony, gdyż nie raz opinia ta była bardziej spójna i logiczna od mojej.

I nagle zrozumiałem.

Ortodoksja jest niemożliwa.

Aby być ortodoksem, należy trzymać się zasad “dobrej wiary” – a problem w tym, że rodzajów wiary wraz ze wszystkimi niuansami dogmatycznymi jest niemal tyle, ile wyznawców.

A to, co w ja wierzyłem, nie było rezultatem mojego poszukiwania Boga, a jedynie tym, co zasłyszałem od kogoś innego.

Tym „kimś innym” początkowo byli rodzice i kościół, do którego zmuszano mnie regularnie uczęszczać, a później różni ludzie, bądź to spotkani bądź to autorzy książek, którzy potrafili mnie przekonać do ich opinii. W każdym przypadku moja potrzeba przynależności do jakiejś grupy – coś wbudowanego w każdego człowieka – sprawiała, iż skupiałem się na powtarzaniu frazesów, zupełnie wyłączając krytyczne myślenie.

Uświadomiłem sobie również, iż moje wierzenia były kształtowane przez moje otoczenie – czy chcemy, czy nie, pierze nam ono mózgi, wmawiając nam gotowe opinie i poglądy.

Ani moi rodzice, ani nikt ze znanych mi ludzi nie zachęcał mnie do odkrywania niczego na nowo. Wręcz przeciwnie. Kiedy uczestniczyłem w grupach studiujących Biblię i miałem inne opinie niż należało mieć, miałem tylko dwie możliwości – albo stanąć okoniem i być może zostać okrzykniętym heretykiem, a może i nawet zostać usuniętym ze wspólnoty, albo… udać sam przed sobą, że to ja się mylę, i zgodzić się z resztą.

Na szczeście chyba w genach mam coś w rodzaju buntownika i powolutku, powolutku jednak się buntowałem, ale zajęło mi to kilkadziesiąt lat, nim naprawdę w dziedzinie religii zacząłem myśleć samodzielnie.

Oczywiście nie jestem w stu procentach w stanie określić, które z moich poglądów nie są gdzieś zasłyszane – przy zalewie informacji ze wszystkich stron dzisiaj naprawdę trudno powiedzieć albo pomyśleć coś zupełnie oryginalnego – niemniej nie utożsamiam się w pełni z żadną filozofią, żadnym nurtem, żadną teorią.

Podkreślę jeszcze raz – ortodoksja jest niemożliwa.

Aby stwierdzić, który zestaw wierzeń jest najlepszy, musielibyśmy przede wszystkim świetnie poznać wszystkie religie świata… co jest zapewne równie wykonalne, co nauczenie się wszystkich obecnie używanych języków obcych 😹  

Możemy jak najbadziej mieć zestaw dogmatów, które wydają nam się najbardziej spójne i logiczne, ale musimy pamiętać, iż nie jest to najlepsza na świecie wiara – a jedynie najlepsza dla nas. Nie daje nam ona prawa wynosić się nad innych bo musimy pamiętać, że nasze wierzenia zawdzięczamy w sporej części miejscu, w którym dorastaliśmy.

Możemy debatować, czy lepszy jest Kościół katolicki czy jeden z protestanckich, ale jakbyśmy się urodzili w Egipcie, niemal na pewno naszym jedynym dylematem byłoby to, czy lepiej należeć do szyitów czy sunnitów.

Wiele teorii naukowych można eksperymentalnie sprawdzić, ale wiara nie jest jedną z nich.

Na studiach teologicznych dowiedziałem się, że jestem chrześcijaninem ewangelikalnym wyznającym premilenializm posttrybulacyjny – akurat te poglądy w tym czasie wydawały mi się najsłuszniejsze. Wierzyłem też mocno w tak zwane pochwycenie – pogląd, iż w pewnym momencie Chrystus dosłownie “porwie” swoich ludzi do nieba i na ziemi zostaną wyłącznie ludzie niewierzący. Byłem przekonany, iż tak nauczali Jezus i apostołowie. Brutalna prawda była inna – ten pogląd ukształtował dopiero w XIX wieku niejaki John Nelson Darby, i całość tej doktryny oparta jest na jednym, jedynym zdaniu z 1 Listu do Tesaloniczan.

Przestałem określać się jakimikolwiek terminami, choćby dlatego, że niemal każdy z nich jest inaczej rozumiany przez różnych ludzi. Nawet określenie „chrześcijanin” dla stu losowo wybranych ludzi będzie miało 100 nieco odmiennych definicji.

A zatem moja ortodoksja, moja “dobra wiara” nie była identyczna do tej, którą wyznawali apostołowie!

Jezus i apostołowie zwracali o wiele większą uwagę na to, jak powinno się traktować bliźniego, a nie, w które poszczególne dogmaty wierzymy!

To wszystko przypominaj, dając świadectwo w obliczu Boga, byś nie walczył o same słowa, bo to się na nic nie przyda, /wyjdzie tylko/ na zgubę słuchaczy. (2 Tm 2:14)

Przewodnicy ślepi, którzy przecedzacie komara, a połykacie wielbłąda! (Mt 23:24)

 

Gdyby misją Jezusa byłoby stworzenie organizacji w której wszyscy wyznają identyczne dogmaty, spisałby je zapewne w punktach, w sposób jasny i nie pozostający miejsca na wiele interpretacji. Jezus natomiast cytował przykazania prawie wyłącznie wtedy, gdy chciał wykazać że ci, którzy o przykazaniach najgłośniej krzyczą, najmniej je przestrzegają.

Mówił o sobie, że jest Synem Bożym (J 3:18) ale i , Synem Człowieczym (Mt 19:28); powiedział “ja i Ojciec jedno jesteśmy” (J 10:30) ale powiedział też, że Ojciec większy jest niż On (J 14:28). Na ogół każdy chrześcijanin stara się jakoś to zrozumieć i nie ma w tym nic złego, złe jest natomiast jeśli nasze zrozumienie postawimy wyżej do innych i nazwiemy ich głupcami lub heretykami.

I na tym niestety się nie kończy, i jak pokazuje historia, różnice doktrynalne doprowadzały do wojen i ludobójstwa.

Może też wyznajesz premilenializm posttrybulacyjny? A może dyspensacyjny? Może uznajesz, że prawdziwy jest postmilenializm?

To świetnie! Oszukujesz się jednak, jeśli uważasz, że na pewno masz rację, a inni się mylą.

Twoje poglądy to twoje poglądy. Wiele z nich, może większość, może się kiedyś zmienić. I co z tego?

Bóg uwielbia heretyków.

Stuprocentowym heretykiem był Jezus – głosił rzeczy odmienne od wszystkich istniejących wtedy ugrupowań religijnych.

Pięknie opisuje to Paweł w 14. rozdziale Listu do Rzymian. Jest to jeden z moich ulubionych fragmentów biblijnych, chociaż bardzo rzadko omawiany jest w kościołach… Pomyśl, dlaczego.

Zakończę kilkoma jego fragmentami.

Kim jesteś ty, co się odważasz sądzić cudzego sługę? (…) niech się każdy trzyma swego przekonania (…) Dlaczego więc ty potępiasz swego brata? Albo dlaczego gardzisz swoim bratem? (…) A swoje własne przekonanie zachowaj dla siebie przed Bogiem. (Rz 14)

Syn marnotrawny

 Powiedział też: Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada. Podzielił więc majątek między nich.” (Łk 15:11nn)

Kocham biblijną precyzję!

Żadne słowo nie jest w niej  przypadkowe, żadna historia nie jest pozbawiona głębszego znaczenia, ba – nie jednego, ale wielu! Niemal każdy fragment Biblii może być studiowany wielokrotnie i za każdym razem można odkryć coś nowego!

Historie biblijne mają  wiele poziomów – stu ludzi siadających do czytania tych samych stronic biblijnych może odczytać sto różnych przesłań, i żadne z nich nie będzie lepsze ani gorsze od innego.

Poza tymi poziomami, nazwałbym je, „zwykłymi”, istnieją jeszcze poziomy mistyczne, niemożliwe do logicznego wytłumaczenia… no, ale do rzeczy!

Jedną z najbardziej niesamowitych historii biblijnych była dla mnie od zawsze Przypowieść o synu marnotrawnym (POSM).

Co jakiś czas odkrywałem jej nowe „poziomy”. Początkowo rozumiałem tylko tyle, że ta historia pokazuje, iż Bóg wybaczy każdemu człowiekowi, który się do Niego nawróci. Później zrozumiałem, m.in. dzięki jednej z książek – bodajże Johna MacArthura – że jeżeli ojciec z tej opowieści ma być obrazem Boga, to… Bóg kocha nas o wiele mocniej, niż się w kościołach mówi. Przynajmniej w tych kościołach, do których chodziłem.

Ojciec biegnie na spotkanie syna (Łk 15:20b), choć w tamtych czasach publiczne bieganie uważane było za faux pas, i generalnie  biegali tylko niewolnicy!

Tutaj chciałbym jednak skupić się na innych szczegółach – trzech drobnych szczegółach, które pomogły mi odmienić sposób, w jaki widzę Boga.

SZCZEGÓŁ I
„nie potrzebuję twoich przeprosin”

„A syn rzekł do niego: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem. Lecz ojciec rzekł do swoich sług: Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi.” (Łk 15:21n)

Syn przygotował sobie mowę błagalną. Wszyscy możemy się łatwo z tym zidentyfikować, nie raz zapewne układaliśmy w myślach tekst przeprosin w stosunku do kogoś, kogo skrzywdziliśmy.

Jeżeli nawaliliśmy czymś ciężkiego kalibru (a taka jest właśnie opisywana w omawianej przypowieści), proces przeprosin wygląda na ogół tak:

  1. Osoba A krzywdzi osobę B
  2. B obraża się na A
  3. A przeprasza B
  4. B czuje się zbyt zraniona, by wybaczyć, i nie chce słuchać
  5. Po jakimś czasie A powtarza przeprosiny (i czasami punkty 3 do 5 powtarzają się wielokrotnie, nierzadko na przestrzeni lat)
  6. B oficjalnie wybacza A, choć ma jeszcze zadrę w sercu i traktuje relację z rezerwą (to też może trwać lata)
  7. B z serca wybacza A, nie pamięta krzywdy i relacja jest taka sama, jak gdyby A nigdy B nie skrzywdziło (a to się może nigdy nie wydarzyć, niestety)

I tak to wygląda między ludźmi.

Co mnie pewnego dnia uderzyło w POSM to fakt, iż tak naprawdę punkty 2-7 są tu zupełnie pominięte.

„Syn rzekł do niego”… Ojciec w ogóle nie słucha przeprosin. Przerywa synowi. Syn sobie układa przemowę i postanawia na jej zakończenie prosić ojca, by chociaż pozwolił mu pracować dla niego na takich samych zasadach, jak inni pracownicy. Ale ojciec nie daje mu skończyć.

Ne odpowiada, nie słucha, tylko krzyczy do służących „przynieście mu coś do ubrania, jakieś buty!”.

Jego serce wypełnia radość!!!

Religijny Bóg by powiedział „oj, zgrzeszyłeś, teraz będziesz jakiś czas pracować w pocie czoła… dam ci kilka chorób, pocierpisz tu, na ziemi, później jeszcze wsadzę cię na pięć milionów lat do czyśćca, i jak odpracujesz swoje winy, przyjmę cię z powrotem”.

Ale nie.

Boże serce wypełnia radość, kiedy nas widzi, kiedy się do niego zwracamy, cokolwiek byśmy robili! Nie pamięta dawnych problemów!

A grzechów ich oraz ich nieprawości więcej już wspominać nie będę (Hbr 10:17)

SZCZEGÓŁ II
„wszystko moje do ciebie należy” (Łk 15:31)

Nie sądzę, że te słowa, ani zresztą żadne inne słowa w Biblii, pozbawione są głębszego znaczenia!

Dzisiejszą kulturę krajów wyżej cywilizowanych nazwałbym „kulturą braku”. Wmawia się ludziom, że wszystkiego im brakuje. Odpowiedzialne są za to głównie agresywne kampanie reklamowe, bo przecież nikt nie będzie przekonany do zakupu czegoś, jeśli nie wyda mu się, iż tego czegoś nie potrzebuje.

Jeśli czegoś potrzebuję, to znaczy że w tej chwili mi tego brakuje.

Zatraciliśmy chyba zupełnie różnicę znaczenia słów „chcę” i „potrzebuję”.

Potrzebuję samochód, by jeździć do pracy. Nie byle jaki, bo się może zepsuć. Nie taki poobijany czy podrapany, bo sąsiedzi będą się śmiali. Nie najtańszy, bo nie będę mógł nim szpanować. Nie starszy niż 5 lat, bo dzieci się będą mnie wstydzić, gdy je będę odbierać ze szkoły.

A praca jest 5 minut piechotą od domu. Potrzebuję nóg. A samochód – chcę.

Wmawia się nam, że potrzebujemy samochodów, zegarków, markowych ubrań, wakacji w ciepłych krajach, wyszukanych potraw i wszystkiego podstawianego pod nos, byśmy nie musieli w ogóle wstawać z łóżka.

Tę kulturę braku, oprócz reklam, głosi także religia. Kościoły nauczyły się, że najlepiej przyciągną do siebie ludzi, jeśli im wmówią, że brakuje im wielu rzeczy, które Kościoły te rzekomo pomogą nam zdobyć.

Brakuje nam Bożego przebaczenia, Bożej łaski, miłości. Jesteśmy sami wybrakowani, brakuje nam dobrych uczynków, czystego serca, miłości bliźniego.

Bóg ci mówi – to nieprawda. Wszystko, co moje jest, jest i twoje. Jeślibyś czegoś potrzebował, to znaczyłoby to że jestem albo niekochającym Ojcem, albo słabym Ojcem.

A jestem i doskonały i nieskończenie kochający.

Ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym (Rz 8:38n)

 

SZCZEGÓŁ III
jesteś godzien!

„już nie jestem godzien nazywać się twoim synem” (Łk 15:19a)

„będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn…” (Łk 15:23b-24a)

Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina…

Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie…

To dwa fragmenty powtarzane są w różnych językach setki milionów razy w kościołach na całym świecie każdego dnia.

Uczy się ludzi że są wstrętnymi robalami, i że najbardziej logiczną rzeczą jest ich rozdeptanie przez Boga, przy czym Bóg jednak w swojej nieskończonej dobroci postanowił tej części, która spełni dość trudne warunki, nie rozdeptywać.

Bóg Ojciec z POSM jednak jest inny. Nawet nie komentuje słów syna „nie jestem godzien nazywać się twoim synem” – gdyż są takie niedorzeczne – syn jest synem i zawsze będzie godzien nazywać się synem, i nic tego nie zmieni! Prawnie rzecz biorąc nawet na ziemi synostwa nie można się zrzec… można przestać być czyimś mężem lub żoną, można zrzec się obywatelstwa danego kraju, ale nigdy nie przestaję się być dzieckiem swoich rodziców!

Jakże więc doskonały Bóg mógłby przestać nazywać swoje dzieci dziećmi? Jakby mógł odwrócić się od nich, zapomnieć o nich, wrzucić do jakiegoś piekła i męczyć nie słuchając ich próśb o pomoc i ocalenie?

Tylko religijny bożek jest zdolny do takich rzeczy. Ale on nie istnieje.

Bóg, który istnieje, to Bóg którego opowiedział nam Jezus. Bóg, który zsyła deszcz na wszystkich spragnionych niezależnie od ich religii, wykształcenia, koloru skóry czy ilości popełnionych przewinień.

[Bóg] sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych (Mt 5:45b)

***

POSM ma o wiele więcej wątków. Fascynującą jest też między innymi postawa drugiego syna. Do niego też później wychodzi ojciec, choć według tamtejszych zwyczajów było te też zaskakujące. Ale to temat na inny artykuł, a o całej PoSM można napisać wiele książek.

Co zresztą uczyniono.

Bóg jest miłującym Ojcem. Miłość to przeciwieństwo strachu. Bóg jest zatem ostatnią Osobą na świecie, której masz się bać.

Uśmiechnij się! Z Ręki Miłości nie grozi ci nic złego!

Myliłem się

Czucie i wiara silniej mówią do mnie
niż mędrca szkiełko i oko
(Adam Mickiewicz)

Od dziecka (naprawdę – miałem tak z 6-7 lat, gdy zacząłem), zajmuję się programowaniem komputerowym, jest mi ta dziedzina zatem bardzo bliska i volens nolens próbuję ją stosować do wszystkich dziedzin życia.

Na ogół to ma sens!

Najważniejszym procesem programowania jest oczywiście pomysł na program – w następnej kolejnosci zaś rozdzielenie wszystkich czynności, które komputer ma wykonać, na najdrobniejsze kroki. Pozostaje tylko zapisać te wszystkie kroki w kodzie komputerowym, ale to tak naprawdę już jest najprostsze.

Próbowalem bezwiednie zastosować ten modus operandi do wszystkich dziedzin mojego życia, łącznie z czytaniem i interpretacją Biblii, ale nie wziąłem jednej rzeczy pod uwagę.

Zgodnie z powszechnie przyjętymi zasadami egzegezy biblijnej, aby poprawnie zinterpretować Biblię, należy upewnić się, że poprawnie tłumaczony jest tekst oryginalny, następnie należy poznać kontekst kulturowy, w którym badany fragment Biblii był pisany.

Zakładałem, że to wystarczy.

Myliłem się.

Wydawało by się, że 2+2 zawsze wynosi 4, przynajmniej tak by odpowiedziała miażdząca większość ludzi.

Nie wszyscy jednak.

Matematyk trzeźwo spyta, w którym systemie liczymy, no bo przykładowo w dziesiętnym 2+2=4, ale w trójkowym – 2+2 = 11.

Większość ludzi nigdy nie wpadłaby na to, że można to równanie zapisać w systemie trójkowym. System liczbowy był tutaj „szczegółem„, o którym mało kto by pomyślał.

Otóż przy czytaniu Biblii też wartałoby wziąć pod uwagę pewien „szczegół„, o którym niemal nikt nie myśli.

Ten szczegół to…

MISTYCYZM

Długo nie lubiałem tego słowa. Kojarzyło mi ono się z jakimś nudnym, ascetycznym życiem, gdzie jedynym ciekawym, aczkolwiek niespecjalnie przyjemnym, aspektem – byłyby jakieś paranoidalne wizje.

To tylko jednak były moje skojarzenia. Mistyka możemy naprędce zdefiniować jako człowieka, który oprócz analizowania tak zwanych twardych faktów – czyli faktów, które można w sposób powtarzalny walidować – analizuje również informacje ze świata duchowego. Informacje te otrzymuje na różne sposoby – poprzez intuicję, przekazy z „innych światów”, wróżby i tak dalej.

Sposobów „uprawiania” mistycyzmu jest mnóstwo, jednak mistycy różnych gałęzi duchowych, religijnych i filozoficznych są właściwie zgodni w jednym:

Aby móc rozumieć, czy chociażby słyszeć, przekazy mistyczne, należy w jakimś stopniu oddzielić się od tego świata.

Modlitwy, medytacja, poszczenie, szukanie odpowiedzi w snach, zażywanie substancji psychodelicznych – to wszystko w jakimś stopniu otwiera (dokładniej – może otworzyć) nam umysł na informacje, których normalnie albo byśmy nie byli w stanie zrozumieć, albo nawet dojrzeć.

Część tych praktyk albo może nawet wszystkie, były udziałem…

każdego pisarza biblijnego.

Wcześniej myślałem, iż mając dostęp do ogromnej ilości informacji i narzędzi takich jak programy biblijne z ogromną ilością tłumaczeń, tłumaczenia interlinearne, słowniki biblijne i ogólnie nieskończoną niemal, codziennie rosnącą skarbnicą internetowej wiedzy, no więc że mając dostęp do tych informacji, pokonam bez problemu przepaść dzielącą świat pisarzy biblijnych od mojego świata.

Myliłem się.

Wiele aspektów, owszem, mogę pokonać, ale nie wszystkie.
Pozostaje drobny szczegół. Tak drobny jak we wspomnianym wyżej przykładzie – zaznaczenie, w którym systemie liczę.

Możemy stworzyć sporo równań, które będą poprawne w obu systemach. 1+1=2, 2*1=2, 1+0=1, 2:1=2.

I tak wiele prawd biblijnych może być doskonale zrozumiana przez ludzi nie mających nic wspólnego z mistycyzmem.

Nie wszystkie jednak.

Moja perspektywa zmieniła się diametralnie właśnie po tym, jak sam przeżyłem pewne doświadczenie mistyczne. Jedno z zagadnień biblijnych, w którym do tej pory mi coś do końca logicznie nie pasowało… stało się jasne.

Nie trzeba świetnie rozumieć Biblii, by na tym świecie być szczęśliwym. Ale jeśli chcesz ją zrozumieć – zwłaszcza, jeśli w zrozumienie pewnych jej fragmentów włożyłeś dużo pracy intelektualnej i wciąż nie są onedla ciebie jasne – gorąco zachęcam do praktyk, które nas troszkę przybliżą do stanu ducha jej autorów.

Myliłem się zatem, myśląc, że wystarczy odpowiednia ilość „mocy obliczeniowej”, czyli analizy faktów.

A czy dzisiaj się mylę? Ależ jest to jak najbardziej możliwe, wszak jedynym poglądem, którego nie kwestionuję, jest ten, że kwestionuję je wszystkie!

We wstępie zacytowałem Mickiewicza – abym jednak w pełni mógł się pod jego cytatem podpisać, musiałbym go nieco zmienić, jako że czucie i wiara nie stanowią dla mnie zaprzeczenia naukowego podejścia do spraw – a jedynie je rozszerzają:

Czucie i wiara więcej mówią do mnie
Niż mędrca samo szkiełko i oko
(Adam Niemickiewicz)

 

Ostatnia edycja – 13. stycznia 2022

Nie grzeszy, kto narodził się z Boga? (1 J 3:9)

 

Jeśli odrzucimy to, co niemożliwe, wówczas to, co zostanie, choćby było nieprawdpopodobne, jest faktem.

To najlepiej przeze mnie pamiętane powiedzenie jednego z ulubionych bohaterów moich dziecięcych lektur, Sherlocka Holmesa.

W życiu na ogół nie jest łatwo stwierdzić, że coś na 100% jest niemożliwe. Powiedzenie to zatem, choćby nie wiem jak genialne było, rzadko ma zastosowanie.

Jeżeli w jakiejś malutkiej kamienicy pewnego dnia zostało popełnione przestępstwo i nikt nie widział – ani kamery nie zarejestrowały – nikogo, kto by tego dnia do niehj wchodził, a obecni w niej by byli jedynie mieszkańcy, może wydać się pewne, że przestępcą jest jeden z nich.

Choćby byli to przemili ludzie o nieposzlakowanych opiniach.

No bo przecież obecność kogoś z zewnątrz była niemożliwa, więc zostali jedynie mieszkańcy, więc choć ich udział w przestępstwie, choć nieprawdopodobny, musi być faktem.

Naprawdę?

Świadkowie mogą z jakiegoś powodu nie mówić prawdy.
Zapis kamer mógł być zmanipulowany.
W domu może być sekretne podziemne wejście.
Przestępstwo mogło być popełnione w innym czasie.
I tak by można dalej wymyślać.

Teksty biblijne na ogół jednak bywają o wiele mniej skomplikowane niż życie! Sprawdźmy, czy dewizę Holmesa dałoby się zastosować do interpretacji jednego z nich!

Każdy, kto narodził się z Boga, nie grzeszy, gdyż trwa w nim nasienie Boże, taki nie może grzeszyć, bo się narodził z Boga. (1J 3:9)

Jest to jeden z najbardziej przerażających dla mnie wersetów. Torturowałem się nim przez kilkadziesiąt lat.

No bo przecież czy moze oznaczać cokolwiek innego niż to, co przeciętnemu chrześcijaninowi od razu przychodzi do głowy?

Grzeszę.

Widać nigdy nie narodziłem się z Boga.

Czeka mnie przyszłość gdzie temperatura smażenia frytek wyda się ochłodą.

Na wieki, wieków.. amen?

Nie, nie „amen”. Raczej „biada mi, o ja nieszczęsny!”

Pierwszy List Jana zawiera jednak też wiele innych wersetów, i niektóre z nich dawały mi nadzieję, że moja sprawa nie jest do końca przegrana!

Przede wszystkim ten:

Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy. (1J 1:8)

No więc jak to jest. Wszyscy narodzeni z Boga nie grzeszą… ale my wszyscy mamy grzech… więc żaden z nas nie jest narodzony z Boga?

Istnieje kilka fantastycznych prób wytłumaczenia tej sprzeczności i w niektóre z nich przez jakiś czas wierzyłem. Jedna z najciekawszych teorii głosi, iż w sumie Pierwszy List Jana skierowany jest do chrześcijan… z wyjątkiem jego pierwszego rozdziału, który skierowany jest do niewierzących. Jednym z argumentów jest „wyznawanie grzechów” z wersetu 9, które według tej teorii obowiązywać miało w Starym Testamencie, ale chrześcijan już nie obowiązuje.

Warto przy okazji zastanowić się, dlaczego większość chrześcijańskich Kościołów każe wierzącym codziennie wyznawać Bogu swoje grzechy, skoro po pierwsze 1J 1:9 jest jedynym w NT wersetem, którym można teoretycznie by to podeprzeć, po drugie – sam Bóg tych grzechów nie chce pamiętać (Hbr 10:17).

Jeżeli przebaczenie moich grzechów zależy od ich wyznania to… już po mnie.

Pod koniec dnia zapewne zapomniałem połowy… albo i 99% swoich grzechów.

Poza tym… nawet jakbym je wszystkie na kartce zapisywał… czy jestem ich wszystkich świadomy?

A co jeśli zgrzeszę i umrę zanim zdążę grzech wyznać?

A co, gdyby jakiś dyktator co wieczór klękał i mówił „wyznaję swój grzech – dzisiaj zabiłem dwustu ludzi”.Już ma ten grzeszek wybaczony?

Idea przebaczenia warunkowanego wyznaniem jest absolutną, totalną i niepodważalną  niedorzecznością!

Kolejnym argumentem mającym podeprzeć tę teorię jest pozorne rozgraniczenie „my” i „wy”, przykładowo w wersetach 2 i 3 – „myśmy je widzieli” i „oznajmiamy wam” – jakoby „my” to wierzący, „wy” – niewierzący, jednak reszta rozdziału pierwszego używa wyłącznie zaimka „my” i widać wyraźnie, iż Jan nie czyni rozgraniczenia między jakimiś grupami ludzi, lecz pisze do wszystkich.

Pomysł, iż pierwszy rozdział skierowany jest do kogoś innego niż reszta Listu byłby precedensem i nie ma żadnego uzasadnienia.

Jak więc wyjaśnić sprzeczność między 1J 3:9 a 1J 1:8?

Przyznam, że w czasie pisania tego artykułu zrewidowałem opinię, w którą przez niemało lat wierzyłem.

W Ewangelii Jana 16:7nn Jezus zapowiada przyjście Ducha Świętego, który, gdy przyjdzie, przekona świat o grzechu, sprawiedliwości o sądzie. I część teologów powycinało sobie te fragmenty, zestawiło razem i co im z tego wyszło?

O grzechu – bo nie wierzą we Mnie (J 16:9)

Według tej teorii powyższy werset stanowi definicję GRZECHU – nie „grzechów” ale jednego jedynego GRZECHU  – i jest to ten sam grzech, który wspomiany jest w 1J 3:9., i – idąc dalej tym torem – skoro przebaczenie grzechów jest dla wierzących, niewiara jest jedyną przeszkodą,  a więc w 1J 3:9 Jan pisze wyłącznie o braku wiary. Czyli innymi słowy – kto się narodził z Boga wierzy w Niego i nie może przestać.

Żadnej jednak inne miejsce Biblii nie potwierdza takiego rozumowania, a i reszta 1J nie daje żadnej nadziei, iż jest ono poprawne, ponieważ Jan pisze nie tylko nie braku wiary, ale i braku miłości, o miłowaniu tego świata i o przestępowaniu zakonu – i wszystkie te rzeczy opisywane są jako grzech lub grzechy, nie tylko brak wiary.

Jeżeli wyłuskamy z 1 Listu Jana wyłącznie temat grzechu, rysuje się taki obraz:

  • krew Jezusa oczyszcza nas z grzechu, jednocześnie jednak w jakimś sensie „mamy” grzech i grzeszymy (1J 1:7-10)
  • Jan zachęca odbiorców Listu do niegrzeszenia, zapewniając jednak, że Jezus jest ofiarą za grzechy całego świata i dostępujemy przebaczenia grzechów (1J 2:1-2.12)
  • kto trwa w Bogu nie grzeszy, kto grzeszy – nie poznał Boga i jest dzieckiem diabła (1J 3:6-8)
  • kto narodził się z Boga nie jest w stanie grzeszyć (1J 3:9.5:18)
  • istnieją 2 rodzaje grzechów – jedne prowadzą do śmierci, inne nie (1J 5:16nn)

Religijny umysł zajęty jest lękiem i niewiele pyta, ale my kochamy pytania!

  • Co to znaczy „trwać w Bogu”?
  • Co to znaczy „poznać Boga”? Albo „narodzić się z Boga”?
  • Jakie są praktyczne implikacje bycia „dzieckiem diabła”? Pójście do piekła po śmierci czy coś innego? Możliwość wyrośnięcia rogów lub ogona?
  • Co w praktyce oznacza dla mnie, że „krew Jezusa oczyszcza nas z grzechu”? Przestajemy grzeszyć lub grzechy są nam przebaczone? Czy jest to rzecz jednorazowa czy musi być powtarzana? Jeśli powtarzana, jak często?
  • I na litość Boską, czy ktoś może dać mi listę grzechów, które prowadzą do śmierci, a które nie?
  • I o jaką śmierć chodzi? Duchową na ziemi, w sensie braku łączności z Bogiem, czy duchową po śmierci = zsyłka do piekła? A może po prostu chodzi o… śmierć fizyczną, w takim sensie „grzechem ku śmierci” byłby przykładowo czynny alkoholizm?

Postawiłem tu raptem kilka pytań odnoszących się do wyżej cytowanych wersetów ale mógłbym ich postawić wielokrotnie więcej.

A w odniesieniu do całego Listu Jana, mógłbym ich postawić setki.

Takie pytania są podstawową częścią procesu studiowania tekstu biblijnego, i kiedyś podczas jakiegoś studium biblijnego przy kawie i ciastkach bym je po prostu wespół z innymi wierzącymi postawił, odpowiedział i spokojnie poszedł do domu…

…nie uświadamiając sobie, że ten sam fragment na 100 różnych studiach biblijnych doprowadziłby prawdopodobnie do 100 odmiennych odpowiedzi, z których połowa by sobie wzajemnie przeczyła.

Weźmy pierwsze z wyżej postawionych pytań.

Co to znaczy trwać w Bogu?

Jest to niezwykle ważna kwestia! Wszak trwanie w Bogu, zdaniem Jana, gwarantuje nam jakiś rodzaj bezgrzeszności!

Postawię dość śmiałą tezę.

Nie istnieje jednoznaczna odpowiedź na to pytanie.

Możesz na nie odpowiedzieć, ale to będzie po prostu… twoja odpowiedź. Moja będzie inna. Inna będzie odpowiedź nie tylko kogoś należącego do innego Kościoła, ale również twój towarzysz z ławy kościelnej niemal na pewno powie coś innego.

Dla jednych trwanie w Bogu to wiara – też definiowana niemal przez każdego inaczej. Dla innych modlitwa. Definicje, rodzaje modlitwy? Niezliczone. Dla innych trwaniem w Bogu będzie powstrzymywanie się od jakiegoś rodzaju grzechów. A tutaj już ilość możliwych kombinacji przekracza ilość ludzi na świecie.

Nie twierdzę, iż twoje odpowiedzi są gorsze od moich, ale nie twierdzę również, że odpowiedzi kogokolwiek są lepsze od innych.

Przez wiele lat chlubiłem się, że jestem ortodoksyjnym chrześcijaninem… Dzisiaj wiem, że coś takiego nie istnieje. Wyraz „ortodoksja” oznacza z greckiego „słuszna wiara” – ta „słuszna wiara” jest inaczej definiowana nie tylko przez każde wyznanie religijne, ale nawet przez każdy indywidualny ludzki umysł!

Ortodoks z jednego kraju może podzielać mniej niż 50% religijnych zasad ortodoksa z innego. Polski ortodoks z XXI wieku może nie podzielać nawet 25% kogoś z XIX.

Oczywiście spora część tych zasad nie jest, zdaniem wyznających je, kluczowa dla zbawienia, ale część jest.

Można wierzyć w prowadzenie Ducha Świętego przy interpretacji Biblii, ale musimy wtedy albo dojść do wniosku, że Duch każdego prowadzi inaczej, albo że nikt się nie daje Mu prowadzić, bo…

ILE LUDZI, TYLE INTERPRETACJI

Listy nie były przeznaczone do wałkowania ich zdanie po zdaniu, wyraz po wyrazie! A nawet jeśli by były, to byłoby to możliwe tylko 2 tysiące lat temu, kiedy kontekst i język był czymś oczywistym. Dzisiaj trudno znaleźć jedno słowo w Biblii, którego tłumaczenie jest zupełnie oczywiste i niekontrowersyjne. Są fragmenty łatwiejsze, w których kontrowersji nie ma, ale akurat 1J zdecydowanie do nich nie należy.

Istnieje jednak pewna zasada interpretacyjna, co do której zgadzają się generalnie wszystkie Kościoły –

Fragmenty trudniejsze tłumaczymy łatwiejszymi

Czy wierzący grzeszą czy nie? Czy ich zbawienie lub życie wieczne jest zagrożone? Te tematy omawiane są mnóstwo razy w Biblii i to one powinny stanowić podwaliny wiedzy chrześcijan, a nie fragmenty trudne, kontrowersyjne lub niejasne.

Spójrzmy prawdzie w oczy – Pierwszy List Jana jest po prostu niejasny. Nie mamy szansy spytać Jana, co miał na myśli pisząc o dzieciach diabła albo które do grzechy „prowadzą do śmierci”.

Pewne jest natomiast jedno – ani dzieci diabła nie wylądują po śmierci w piekle, ani też grzechy prowadzące do śmierci nie prowadzą nas do piekła.

O „piekle”, zachęcam, przeczytaj w artykułach Piekło – czy to jest logiczne? i Piekło – czy to jest biblijne?,  na razie tylko napiszę tak…

Jeżeli idea wiecznych tortur wydawała ci się pozbawiona miłości… ba, pozbawiona jakiegolwiek sensu… ale potępiałeś się za te heretyckie myśli… proszę, przestań…

… się potępiać…

O piekle nie ma ani słowa w Biblii, nie mówili o nim ani prorocy, ani Jezus, ani apostołowie. To wymyślone przez religijnych liderów narzędzie trzymania na wodzy swoich owieczek.

Ciekawe – w jakim procencie wiele kościołów by opustoszało, gdyby nagle wiara w piekło zniknęła.

List Jana jest miejscami niejasny. Te fragmenty są bardzo jasne:

I nikt nie będzie uczył swojego rodaka
ani nikt swego brata, mówiąc:
Poznaj Pana!
Bo wszyscy Mnie poznają,
od małego aż do wielkiego.
Ponieważ ulituję się nad ich nieprawością
i nie wspomnę więcej na ich grzechy.(Hbr 8:11n)

 

Albowiem On [Chrystus] jest pokojem naszym, On sprawił, że z dwojga jedność powstała, i zburzył w ciele swoim stojącą pośrodku przegrodę z muru nieprzyjaźni, On zniósł zakon przykazań i przepisów, aby czyniąc pokój, stworzyć w sobie samym z dwóch jednego nowego człowieka i pojednać obydwóch z Bogiem w jednym ciele przez krzyż, zniweczywszy na nim nieprzyjaźń; i przyszedłszy, zwiastował pokój wam, którzyście daleko, i pokój tym, którzy są blisko. (Ef 2:14-17)

 

Jeśli odrzucimy to, co niemożliwe, wówczas to, co zostanie, choćby było nieprawdpopodobne, jest faktem.

Niemożliwe jest, że wszyscy grzeszący nie mają nic wspólnego z Bogiem.

Niemożliwe jest, iż wierzący są bezgrzeszni.

Niemożliwe też jest, aby warunkiem przebaczenia grzechów byłoby ich wyznanie Bogu.

Dla ludzi wychowanych religijnie idea, iż Bóg przebacza nam naprawdę wszystko, że naprawdę nie wspomni żadnego grzechu, i że po śmierci przyjmie nas tak, jak stęskniony tato wita ukochane dziecko… no więc idea ta wydaje się nieprawdopodobna.

Jak to, wszystko? Wszystkie grzechy? Naprawdę wszystkie? To niemożliwe!

Nie niemożliwe, tylko nieprawdopodobne dla religijnego umysłu.

Po uwolnieniu od religijnego myślenia zrozumiesz, że to fakt.

I zrozumiesz, że tak naprawdę klasyczna doktryna zbawienia – w której Bóg patrzy na swoje ukochane, wymęczone życiem dzieci i ocenia ich czyny, by później podjąć decyzję o niekończącym ich torturowaniu jest takim idiotyzmem, że nikt, kto nie był wychowany w religii, nie uwierzyłby że ktokolwiek na świecie traktował go poważnie!

Ostatnia edycja – 2 grudnia 2021

Jak zostać świętym?

Bądźcię świętymi, jak Ja jestem święty!

Takie słowa powiedział Bóg do Mojżesza w Księdze Kapłańskiej 19

Nic prostszego, no nie?

Żartujesz chyba – myślisz – przecież to niewykonalne.

Ten tekst mnie kiedyś bardzo prześladował. A właściwie dwa teksty.

Pierwszym jest cytat z Księgi Kapłańskiej, powtarzany też przez apostoła Piotra w 1P 1:16:

„Uświęćcie się więc i bądźcie świętymi, bo Ja jestem święty. Ja, Pan, Bóg wasz!” (Kpł 20:7, porównaj 1P 1:16)

Drugim natomiast – fragment Kazania na Górze:

Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5,48)

 

Jeżeli wpojono ci przekonanie, że „zapłatą za grzech jest śmierć” i religia kazała ci wierzyć, iż oznacza to wieczne smażenie się w piekle, temat grzechu nagle staje się bardzo ważny.

To już nie sprawa życia i śmierci, to sprawa wiecznego szczęścia i wiecznych mąk!

W wielu Kościołach religia naucza, iż „doskonały” i „święty” z powyższych wersetów oznaczają dokładnie to samo. Bezgrzeszny. Nieskalany. Bez ani jednego grzechu.

No i tu jest „drobny” problem.

Skoro religia również nas naucza, że nikt nie jest bez grzechu, a później oświadcza, że zapłatą za grzech jest piekło, czy zatem… wszyscy w nim skończymy?

Przyjrzyjmy się, jak terminy „doskonały” i „święty” używane są w Biblii.

(omiń tekst na zielono jeśli niespecjalnie interesujesz się etymologią 😊)

 „Doskonały” – to przede wszystkim greckie słowo „teleios”, występujące w Nowym Testamencie 19 razy. Językoznawcy biblijni są jednomyślni iż termin ten pochodzi od słowa „telos” które oznacza koniec lub cel, i że relacja między „telos” i „teleios” jest taka sama jak między „koniec” i „zakończony”, przy czym analiza „telos” wykazuje że najczęściej chodzi w nim nie o sam koniec a o to, że został zakończony jakiś proces pomyślnie. „Zwieńczenie” wydaje się lepiej oddawać znaczenie „teleos” niż „koniec”.

Często najszybciej poznamy znaczenie danego słowa gdy zobaczymy, co jest w oryginalnym kontekście jego antytezą.

Każdy, który pije /tylko/ mleko, nieświadom jest nauki sprawiedliwości ponieważ jest niemowlęciem. Przeciwnie, stały pokarm jest właściwy dla dorosłych, którzy przez ćwiczenie mają władze umysłu udoskonalone do rozróżniania dobra i zła. (Hbr 5:13-14).

Teleios tłumaczone jest tu jako „dorosły”, i jego przeciwieństwem jest „niemowlę”.

Jeśli teleios oznaczałoby „doskonały” lub „bezgrzeszny”, oznaczałoby to, że dziecko jest grzeszne, co jest nonsensem.

Z 19 wystąpień tego wyrazu w Nowym Testamencie jedynie w dwóch przypadkach tłumacze wybrali „dorosły” lub „dojrzały”. Widać tylko w tych dwóch fragmentach przetłumaczenie teleios jako doskonały rzucałoby się swoją niedorzecznością zbyt w oko…

Być może kiedyś rozbuduję tę część z myślą o miłośnikach języków biblijnych, na razie postawię tylko śmiałą, jednak moim zdaniem doskonale udowadnialną tezę:

Teleios powninien być niemal wszędzie tłumaczony jako „dojrzały”.

 

A co ze słowem „święty”?

Mamy tutaj sytuację, która dla tłumaczy jest jednocześnie idealna i koszmarna.

Idealna, gdyż w całej Biblii jest tylko jeden wyraz oznaczający „święty” – w Starym Testamencie to hebrajskie „qodesh” – wymawiane tu często niepoprawnie „kadesz”, a w Nowym – greckie „hagios”, z którego to m.in. pochodzi taki termin jak hagiografia. Nie sprawdzałem kilkuset w sumie wystąpień tych słów w Biblii, ale w tych wszystkich, które sprawdziłem, „święty”, tłumaczone było z kadesz albo hagios.

Kadesz i hagios nie pochodzą od innych wyrazów, są same w sobie rdzeniem, są unikalne.

Językowo rzecz ujmując, wyrazy te nie mają w Biblii ani synonimów, ani homonimów. Może z jednym wyjątkiem – o którym za chwilę. Sytuacja bardzo prosta – wydawałoby się – ale – jednak – nie jest nam dane studiować go w żadnym innym kontekście ani porównywać jego innych znaczeń, co zazwyczaj bardzo ułatwia tłumaczenia.

To tak, jakbym stworzył definicję „święty oznacza bycie świętym”.

Wspomniałem przed chwilą o wyjątku – otóż quodesh ma kilka innych wyrazów w swojej rodzinie – jednak używane są bardzo sporadycznie i znaczeniowo niemal są identyczne, z wyjątkiem – haha – jedynego z nich, które właśnie wymawia się kadesz – i oznacza… mężczyznę oddającego się religijnej prostytucji.

Mamy jednak też sporo innych tekstów starożytnych i z nich dowiadujemy się, iż oryginalnie zarówno quodesz jak i hagios oznaczają coś unikalnego, innego, odmiennego od reszty.

Słownik Stronga podaje, iż quodesh (6944) oznacza po prostu oddzielność, inność, zaś hagios (40) to inny, niepodobny.

Okazuje się, że religijna idea świętości i doskonałości nie ma absolunie nic wspólnego z bezgrzesznością.

Święty – to inny od większości.

Większość składa krwawe ofiary z ludzi, wyzyskuje się wzajemnie, morduje.
Bądźcie inni – mówi Jahwe.

Większość chce pokonać Rzymian i sprawić, by to oni stali się niewolnikami; chce płacić pięknym za nadobne.
Bądźcie inni – mówi Jezus.

Gdybym nie urodził się w religijnym domu i nie miał z religią żadnej styczności do, powiedzmy, 30. roku życia, i wtedy jakby mi ktoś powiedział, że istnieje Bóg który żąda od nas, żyjącym na tym – delikatnie mówiąc – niełatwym świecie – doskonałości w każdym czynie i myśli – stwierdziłbym, że to bujda, że nikt nigdy nie wymyśliłby niczego tak popapranego i że nie ma szans, by ktoś wierzył w takie bajki.

A wierzy podobno kilka miliardów ludzi…

Jeśli w Mt 5:48 Jezus mówiłby „Bądźcie więc bez jednego grzechu, jak bez grzechu jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5,48), słuchacze już by Mu nie zarzucali herezji, a postradanie zmysłów.

Bóg – bez grzechu? Stawianie obok tych słów nie mieściłoby się w ogóle głowie. To nie ma sensu.

A bezgrzeszny człowiek? Wbrew temu, co dzisiaj uczy religia, dla żydów grzech to nie było jakieś kłamstewko, zerwanie jabłka z cudzej jabłoni, przekleństwo czy też zapomnienie o modlitwie przed jedzeniem. Grzechem było przekroczenie jednego z 613 przykazań Prawa mojżeszowego. Jeśli przekroczenie to było nieumyślne, stosowało się karę w tym Prawie określoną, jeśli zaś umyślne – karą zawsze była śmierć.

I o tym, na marginesie, TYLKO O TYM, wspomina Biblia, gdy czytamy  „zapłatą za grzech jest śmierć”.

Odnosiło się to do śmierci przez ukamienowanie, i stosowano to tylko do żydów (ewentualnie prozelitów, którzy zdecydowali się przejść na judaizm).

Prawo bowiem było częścią Przymierza, i zawarte było one wyłącznie między Izraelem i Bogiem.

Nigdzie w Biblii nie występuje idea ludzkiej bezgrzeszności. Nigdzie też nie ma ani słowa o karze za grzechy po śmierci.

A kiedy przesłanie Chrystusowe zostało do końca objawione… okazało się, że o ogóle żadnej kary już nie trzeba się obawiać.

Kapłani jednak po przemianie w księży lub pastorów pragną wciąż władzy nad duszami… a czym lepiej rządzić ludźmi niż strachem…

Ty jednak nie musisz się bać. Bardziej prawdopodobne jest to, że sam wrzucisz swoje dzieci do ogniska niż to, że zrobi to z nami Bóg!

ostatnia edycja – 25 listopada 2021

Czy pójdę po śmierci do nieba?

Pomimo naszej wspaniałości – wszak stworzeni jesteśmy na Boży obraz – tu, na ziemi, mamy dość jasno postawione granice.

Nikt nie zaprzeczy, że jesteśmy ograniczeni czasem i przestrzenią. Nie potrafimy przenieść się o dzień do tyłu albo w jednej chwili znaleźć się po drugiej stronie oceanu (och, jak bardzo by sie ta umiejętność przydała, zwłaszcza przy obecnych restrykcjach podróżowania, narzuconych przez większość krajów przy pandemii covid-19).

Jezus dobitnie i z humorem przypomniał nam o tych ograniczeniach:

Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? (Mt 6:27)
Któż z was może troskliwą zapobiegliwością dodać do swojego wzrostu łokieć jeden? (Łk 12:25, BW)

Bardziej dyskusyjne może dla niektórych wydawać się twierdzenie, iż jesteśmy również poważnie ograniczeni umysłowo. „Może inni, ale nie ja” 😺

Zastanówmy się na chwilkę! To zastanowienie przecież nic nie kosztuje, a jeśli nasze „poważne ograniczenia umysłowe” istnieją, i możliwe jest ich pokonanie, najważmiejsze oczywście będzie… uświadomienie sobie ich!

Pomóc w tym może analogia przychodzącego na ten świat dziecka.

Kiedy ledwie zacznie stawiać pierwsze kroki, prędzej czy później usłyszy słowa „nie dotykaj, gorące”.

Załóżmy, że owe dziecko jest bardzo uległe, i nie będzie miało w sobie cienia ochoty na bunt (coś dzisiaj równie często spotykane, co pięciogłowe smoki) i całe życie uda mu się nie dotknąć niczego, co jest gorące.

Kiedy dorośnie, czy ten dorastający człowiek będzie znał znaczenie słowa „gorące”?

Czy potrafimy komuś, kto nigdy niczego gorącego nie dotknął, opisać tak dobrze, co ten termin znaczy, by ta przekazana wiedza równała się doświadczeniu?

Chocbyśmy nie wiem jak się starali, będzie to bardzo niedoskonałe. Osoba, która nigdy się nie oparzyła, może usłyszeć lub przeczytać tony opracowań o oparzeniach, i dowiedzieć się mnóstwa faktów na ten temat, wszakże… bycie gorącym oznacza tylko szybsze drgania atomów w substancji, znana jest też cała fizjologia rekacji skórnej, przewodzenia bodzćów, niesamowicie genialnej współpracy układu współczulnego i przywspółczulnego…

Cała te wiedza jednak nie będzie równała się doświadczeniu. Bez doświadczenia nie mogę powiedzieć, że tak naprawdę wiem, co to znaczy „gorący”.

Niektórych rzeczy po prostu… nie da się poznać bez bezpośredniego doświadczenia (a może… i wszystkich?)

A nie sposób doświadczyć rzeczy, do których się nie ma dostępu.

Jednym z moich marzeń jest doświadczenie „zero G”, czyli stanu w którym nie jest odczuwalna grawitacja. Nie słyszałem aby na powierzchni ziemi komukolwiek udało sie to jednak osiągnąć.

Za niecałe 10 tysięcy dolarów można polecieć samolotem, które lecąc specjalną trajektorią wytworzy „zero G” przez 20-30 sekund.

Sporo czytałem o tym, jak czują sie ludzie w „zego G”, jak zachowuje się nasz organizm, jak operuje się przedmiotami i tak dalej, ale… tak naprawdę niewiele mi to daje. Wciąż nie mam pojęcia, jak to naprawdę jest – być w zero G.

W tym roku jednak dane mi było doświadczenie czegoś choć troszkę kosmicznego… W okresie, kiedy nasza planeta wlatuje w Perseidy, największy rój meteorów, udalo mi się zaplanować urlop i pojechać w miejsce oddalone od wielkich miast, by lepiej widzieć niebo i zobaczyć „spadające gwiazdy”, bo jak do tej pory nigdy żadnen nie było mi dane zobaczyć.

Pełen sukces! I choć bynajmniej tego co widziałem nie nazwałbym „roje” bo przez dwie noce zobaczyłem… nie pamiętam dokładnie ile meteorów, ale to nie była szalone liczba – jednak jeden z nich wyrył się w mojej pamięci tak wyraźnie, jakbym go widział chwilę temu. Widziałem go tak wyraźnie, iż dostrzegłem, jak zamieniał się w płomień, gdy spalał się w atmosferze!

To nie ten płomień jednak był moim „dotknięciem” kosmosu.

Była nim… prędkość.

Każdy z nas widział na niebie samoloty. Te latające naprawdę wysoko są dla nas malutkimi kreseczkami powolutku przesuwającymy się po niebie. Wiele minut może upłynąć, nim przelecą cały widnokrąg, choć lecą naprawdę szybko. Kiedyś zobaczyłem, lecąc na wysokości 10 km, jak przelatuje blisko mnie inny samolot, i ta szybkość mnie już niesamowicie oczarowała, bo na ziemi nigdy nic tak szybkiego nie widziałem.

A leciał najprawdopodobniej z prędkością 800 kilometrów na godzinę. Maksmymalnie 1000.

Meteory zaś… osiągają prędkość 72 kilometrów… na sekundę.To nie 1000, nie 10 tysięcy ani nawet 100 tysięcy kilometrów na godzinę.

To 260 tysięcy kilometrów na godzinę.

I ten wielki meteor, który widziałem, przeleciał cały widnokrąg w sekundę, może półtorej.

To trywialne, jak może ktoś pomyślec, doświadcznie, w moim poczuciu przybliżyło mnie nieco do rozumienia kosmosu. Gdzie tam jeszcze do prawdziwego zrozumienia, wręcz „poczucia”, kosmicznych odległości, wszak najdalsza gwiazda widziana ludzkim okiem leży w odległości „zaledwie” 4 tysięcy lat świetlnych… a światło podrózuje nie tysiąc, nie 260 tysięcy, nie milion kilometrów na godzinę… a ponad miliard.

Choć mam nadzieję doświadczyć za życia „zero G” co do prędkości światła raczej nie łudzę się, że mi się to uda 😺

I tak na marginesie, nie, nie jestem autorem powyższego zdjęcia, i w ogóle to nie zdjęcie, albo inaczej – „zdjęcie na sterydach” – jestem autorem jedynie tego na samej górze, ze znakami STOP 😺

Poniżej jeszcze wkleję inne zdjęcie na sterydach, choć już mojego autorstwa… przedstawia scenę z mojego niedawnego snu… za dużo chyba myślę o meteorach 😺😹

I to właśnie rozumiem pod pojęciem ograniczenia umysłowego. Poznajemy świat zmysłami i do właściwego zrozumienia potrzebujem zaangażowania tych zmysłów – im więcej ich, tym lepiej – jeśli zaś jesteśmy od przedmiotu rozważań oddaleni i nie możemy go doświadczyć, nie możemy go też w pełni zrozumieć.

Możemy wiele faktów poczytać o prędkości światła, ale ponieważ jej nie doświadczyliśmy, tak naprawdę… jej nie znamy.

Jak możemy zatem stwierdzić, że… znamy Boga?

Boga, który z definicji jest większy i potężniejszy od nas w sposób o wiele mniej porównywalny niż prędkość samolotów, meteorów lub światła?

Oczywiście, każdy z nas może mieć doświadczenia, które nas w jakimś stopniu przybliżają do poznania Stwórcy, i proces Jego poznawania może być jak najbardziej autentyczny, ale jaką głupią śmiałością byłoby stwierdzenie, że Boga po prostu się zna?

Pół biedy jeśli tylko zwodzimy samych siebie i żyjemy sobie w buńczucznym przekonaniu, iż znamy Boga – tragedia zaczyna się, jeśli do tego ubzdura się nam że nasze doświadczenie jest lepsze niż doświadczenie kogoś innego, i że możemy z innych szydzić albo chociaż ich pouczać.

Tutaj już jest tylko krok do fanatyzmu. I krucjat.

Tyle.. wstępu 😺😺😺

Nie spróbuję zatem napisać artykułu o tym, jaki jest Bóg, spróbuję jednak napisać o czymś porównywalnie być może dla nas odległym i nieznanym.

Tak się składa, że najczęściej zadawane mi przez czytelników pytania dotyczą właśnie tego, co się z nami stanie po śmierci. Różnie ubierane jest to w słowa, przykładowo „skąd mogę wiedzieć, czy będę zbawiony”, „czy protestanci/ muzułmanie/ katolicy/ ateiści mogą dostać się do nieba” albo „czy wszyscy zabójcy idą do piekła” i tak dalej.

Niemal wszyscy chrześcijanie wierzą, iż człowiek po śmierci może dostać się do jednego z dwóch miejsc – nieba lub piekła. Niektóre denominacje dodają do tego czyściec, jednak jest to tylko miejsce pobytu tymczasowego, więc de facto wciąż pozostają dwie możliwości – niebo lub piekło.

Tak zdaniem większości przedstawia to Biblia.

Co na to jednak logika?

Wszechmocny Bóg stworzył świat jako rodzaj laboratorium, w którym ludzie wsadzani są wbrew własnej woli na ileś tam lat, przy czym lata te, z nielicznymi wyjątkami, są najczęściej mocno zdominowane cierpieniem (nie patrzmy tutaj przy tym na naszych uprzywilejowanych, bnogato urodzonych sąsiadów ale na statystyki, gdzie większość ludzkości świata w tym momencie doświadcza głodu, bezdomności lub uwięzienia), no i po tych niełatwych latach życia… większość trafia do miejsca wiecznych tortur, a resztka – do raju, gdzie wiecznie będą się pławić w nieustannej radości…
… niewiele przejmując się tym, że spora część, a może i wszyscy, z ich rodziny i przyjaciół, cierpią wieczne męki…

😹

Kochani… jak to nie jest największym idiotyzmem, który ktokolwiek kiedykolwiek wymyślił, to doprawdy nie wiem, co nim jest.

Już mniejsza o to, że owe miejsce tortur, piekło, jest takie same dla kogoś, kto zadawał innym cierpienie przez kilkadziesiąt lat życia i dla kogoś, kto żył raptem kilkanaście lat ale „odrzucił Jezusa jako Pana i Zbawiciela” – głównie dlatego, że nie potrafił zaufać przedstawiającym mu ewangelię hipokrytom, którzy zaprzeczali swoją postawą każdemu słowu, które mówili.

Czy Bóg nie mógł stworzyć świata nieco łatwiejszego, bez obozów koncentracyjnych, nowotworów i handlu ludźmi?

Czy Bóg nie mógł uczynić zasad dostania się do „nieba” łatwiejszymi, tak by blisko 100% mogła się tam dostać? Według religii bowiem w Biblii stoi, iż znakomita większość ludzi idzie do piekła (Mt 7:13n).

I wreszcie… jak Bóg może oczekiwać, że będę wiecznie szczęśliwy wiedząc, że moi bliscy cierpią katusze nie do opisania?

Powstało mnóstwo teorii teologicznych, które to wszystko pięknie wyjaśniają, z wielką ilością mądrze brzmiących wielkich słów i cytatów biblijnych.

Podsumuję je wszystkie dwoma słowami.

Chrzanić je.

Obojętność na czyjeś cierpienie ma swoją nazwę.

Psychopatia.

Albo niebo zatem będzie pełne psychopatów, albo te wszystkie teologiczne teorie są nic niewarte.

Kto jednak jest autorem tego nonsensu? Czy Biblia, czy ci, którzy ją interpretują?

I tutaj padnie twierdzenie, które być może przeczytasz pierwszy raz w życiu, ale jeśli cierpliwie poczekasz chwilę, postaram się przekazać dowody, które mogą cię przekonać, że jest prawdziwe.

Biblia nic nie mówi o tym, co dzieje się z człowiekiem po śmierci.

Okej, poprawniej powinienem po wyrazie „Biblia” dodać „niemal”, ale to by zepsuło efekt 😺

Biblia bez wątpienia wspomina kilka razy o „życiu po życiu”, ale na 31 tysięcy znajdujących się tam wersetów, odniesienia do życia pozagrobowego odnajdziemy może w dziesięciu z nich.

Religia zmanipulowała zarówno interepretacją, jak i samymi tłumaczeniami Biblii, aby wyglądało na to, iż z niemal na każdej stronicy biblijnej oczekuje nas obietnica nieba lub groźba piekła, jednak jest to trywialna w udowodnieniu nieprawda.

W czasach biblijnych ludzie niewiele czasu poświęcali rozmyślaniom, co się z nami stanie po śmierci. Może wydac nam się to dziwne, bo dziś większość religii skupia się przede wszystkim na dostaniu się do nieba, jednak realia starożytnego myślenia były inne. Może dlatego, że przeżycie tam kakżdego dnia było o wiele trudniejsze niż dzisiaj? Ludzie skupiali się na tym, co dotyczyło ich w pierwszej kolejności, czyli – na życiu codziennym.

I o nim też jest Biblia.

Jeżeli znasz sporo wersetów, w których autorzy biblijni straszą piekłem lub obiecują życie wieczne, najprawdopodbniej wszystkie one nie mają nic wspólnego z życiem wiecznym, uległeś jedynie bardzo przekonującej religijnej interpretacji.

Więcej na ten temat piszę w artykule O czym jest Biblia?,tutaj może podam tylko jeden prosty przykład takiego wypaczenia interpretacyjnego, aby fragment na siłę odnieść do „życia wiecznego”, a nie doczesnego.

Większość chrześcijan jest przekonanych, iż człowiek ma za życia wybór „nawrócić się” i być zbawionym albo iść do piekła.

Często podczas płomiennych kazań na ten temat cytuje się następujące słowa:

Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie (Łk 13:3b.5)

Popatrzmy jednak na kontekst:

W tym samym czasie przyszli niektórzy i donieśli Mu o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar. Jezus im odpowiedział: Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloam i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie. (Łk 13:1-5)

 

TAK SAMO. W ten sam sposób.

Piłat zamordował Galilejczyków, nie wrzucił ich do piekła.

Wieża w Siloam pozbawiła osiemnastu ludzi ich życia biologicznego, a nie wiecznego, duchowego.

Jezus zatem w 13 rozdziale Ewangelii Łukasza przestrzega nie przed pójściem do piekła, a przed śmiercią fizyczną. Mówiąc tu zatem o nawróceniu – mówi również o czymś dotyczącym doczesności, nie zaś „zbawczej wiary w ofiarę Chrystusa” bo ówczas ofiara ta nie tylko nie miała jeszcze miejsca, a Jezus nikomu jeszcze o niej nie powiedział. Zaczął o niej mówić dopiero pod koniec swojej misji, więcej o tym piszę w artykule Ofiara na krzyżu.

Na ogół wszystko, czego potrzebujesz, aby dowiedzieć się, o czym naprawdę dany tekst biblijny jest, to zobaczyć jego kontekst. Przeczytać kilka, kilkanaście wersetów przed badanym fragmentem, kilka po, i już… tajemnica rozwikłana. Dobrze jest wziąć więcej niż jedno tłumaczenie, zajrzeć do jakiejś parafrazy, tekstu, tłumaczenia internlinearnego – w Internecie te wszystkie narzędzia są za darmo – i poświęcić fragmentowi kilka, może kilkanaście minut.

Och, ileż scen tego typu pamiętam, gdy po wykonaniu wyżej opsanych czynności siedziałem z autentycznie rozdziawioną szczęką, widząc jakiś werset biblijny tak naprawdę pierwszy raz w życiu, choć widziałem go setki razy… Kiedy to ze zdziwieniem konstatowałem, iż całe życie miałem o nim mylne przeświadczenie…

Zdziwienie czasem ustępowało złości… złości na instytucję, która mnie tyle lat oszukiwała… zaraz jednak następowała radość, radość z posadanej wolności myślenia!

Bynajmniej nie twierdzę, iż moje myślenie jest bezbłędne ani nawet że moja interpretacja Biblii jest na ogół poprawna – wiem jednak przynajmniej, że jeśli się mylę, błąd ten wynika z mojej osobistej pomyłki lub niewiedzy, a nie jest efektem poddania manipulacji!

Jeśli już jestem przy tym temacie, nie sposób nie wspomnieć o…

DUSZY

Otóż, jeśli czytasz Biblię i wydaje ci się, że w którymś miejscu każe ona bać się o swoją duszę, bądź spokojny. W ani jednym miejscu Biblii wyraz „dusza” nie odnosi się do naszej niecielesnej i nieśmiertelnej cząstki. Dusza w Biblii zawsze oznacza ziemskie życie, czyli utracić duszę = umrzeć. Więcej o tym piszę w artykule Dusza – co to naprawdę jest?.

No dobrze, skoro Biblia niemal nic nie mówi o życiu pozagrobowym, to „niemal” oznacza, iż coś jednak mówi. A co mówi?

Te nieliczne biblijne odniesienia do życia wiecznego odnoszą się do konkretnych sytuacji, i są w nich po prostu zdane jest relacja z tego, co się działo. Nikt nie formułuje wtedy jakichś ponadczasowych reguł, nie sposób zatem odnieść sytuacji tych bezpośrednio do naszego życia, nie można też sformułować według nich żadnych teologicznych twierdzeń. Jeśli przykładowo Bóg powiedział Mojżeszowi „idź do faraona”, nie odnosi się to do nikogo innego, nie wolno na tym budować żadnej doktryny.

Niezbyt trudno uwierzyć, że Bóg nie każe nikomu dzisiaj iść do faraona i namawiać, by wypuścił on lud Izraela, a jednak… miliony ludzi obstają przy tym, że Dekalog został dany wszystkim ludziom, choć kontekst nie pozostawia wątpliwości, iż jest częścią przymierza między Bogiem i Izraelem, a nie kimikolwiek innym… więcej o tym w artykule Przykazania – dla kogo i dlaczego.

Adresat przesłania – to podstawa egegezy biblijnej! Kiedy Bóg chce coś powiedzieć wszystkim ludziom, zaznaczy, iż jest to dla wszystkich, jednak kiedy mówi do Mojżesza, to mówi do Mojżesza.

I kiedy Paweł pisze do Tymoteusza, też… pisze do Tymoteusza. Nie do mnie. Jeśli kontekst i dane nam do Boga logiczne myślenie pozwalają nam stwierdzić, że w Liście do tm *znalexc odnosnik) jest podane coś, co można uznać za skierowane do wszystkich ludzi, wtedy to akceptuję. I tylko wtedy!

Religia oczywiście jest bezwzględna i do swioch potrzeb nie cofnie się przed łamaniem zasad egzegezy! Zobrazować to może komiczny przykład:

[Judasz] Rzuciwszy srebrniki ku przybytkowi, oddalił się, potem poszedł Jezus rzekł: Idź, i ty czyń podobnie!

Jest to przykład nierealny i przerysowany, ale pokazuje styl manipulacji używany przez religię. Po pierwsze, wyrwanie z kontekstu, drobne zmiany w tekście (powyższy akapit to hybryda Mt 27:5 i Łk 10:37), zupełne ignorowanie kontekstu i czynienie z jednej, konkretnej sytuacji przykazania dla przyszłych pokoleń. Judasz, owszem, powiesił się, ale sytuacja ta dla nas nie ma absolutnie żadnych konsekwencji!

STARY TESTAMENT

W Starym Testamencie rozmyślań o życu wiecznym praktycznie nie ma i w tym temacie teologowie (wyjątkowo!) nie różnią się wiele w opiniach. Przykazania zostały dane Izraelowi aby „żył szczęśliwie i dostatnio na ziemi” (Wj 20:12) (choć ludowe chrześcijaństwo oczywiście zawsze widzi w przykazaniach drogę do raju bram, nie ma to – zwłaszcza w Starym Testamencie – ani jednego zdania, które mogłoby służyć do obrony tej tezy)

A w których miejscach Stary Testament w ogóle zajmuje się tematem tego, co dzieje sie z człowiekiem po śmierci?

Bóg zapowiada Mojżeszowi jego śmierć słowami „zostaniesz przyłączony do twoich przodków” (Lb 31:2b). To określenie występuje w Starym Testamencie zresztą nie raz. Tak samo opisywana jest przykładowo śmierć Jakuba””

Gdy Jakub wydał te polecenia swoim synom, złożył swe nogi na łożu, wyzionął ducha i został przyłączony do swoich przodków (Rdz 49:33)

Można to odczytywać jako obietnicę ponownej możliwości kontaktowania się ze zmarłymi niegdyś ludżmi, jednak bez opisania najmniejszych szczegółów, jak by to miało wyglądać. Zresztą… być może „przyłączenie do swoich przodków” to po prostu metafora pogrzebu?

Znajdziemy też w Starym Testamencie kilka nie do końca jasnych wyrażeń jak na przykład „nie pozostawisz mojej duszy w grobie” z Ps 16:10 lub wzniosły fragment we wspaniałej, prawdopodobnie najstarszej, spisanej około 1900 roku przed naszą erą, Księdze Hioba:

Lecz ja wiem, że Odkupiciel mój żyje i że jako ostatni nad prochem stanie! Że potem, chociaż moja skóra jest tak poszarpana, uwolniony od swego ciała będę oglądał Boga. (Hi 19:25n)

Te fragmenty brzmią pięknie i inspirująco, niestety – nie nadają się zupełnie do tworzenia teologii. Psalmy czy księga Hioba to tak naprawdę literatura piękna, nie traktaty teologiczne. Tłumaczenie metafor języka Hebrajskiego sprzed kilku tysięcy lat jest zajęciem ogromnie skomplikowanym, czego zresztą najlepszym dowodem jest to, że nie sposób znaleźć jednego akapitu, który wyglądałby identycznie w różnych tłumaczeniach.

No a Nowy Testament?

W stosunkowo niedalekiej przeszłości dzieliłem powszechne przekonanie, iż niemał cały Nowy Testament to jednak wielka przestroga przed wiecznymi mękami w piekle. Przekonanie to jednak nie ma w sobie nawet cienia prawdy.

Zacznę od najtrudniejszego tematu!

Księga Objawienia, Apokalipsa!

Bardzo długo byłem przekonany, iż co jak co, ale Apokalipsa to na 100% omawia kwestie życia wiecznego, końca świata, Sądu Ostatecznego. Moje przekonanie brało się jednak stąd, że nigdy tej Księgi nie czytałem.

To znaczy otwierałem ją, przebiegałem oczami po literkach i składałem z nich wyrazy, ale jej nie czytałem, tylko dopasowywałem ją do interpretacji, którą nauczyła mnie religia.

Gdybym ją bowiem czytał, to po kilku sekundach już bym wiedział, o czym jest.
Poświęćmy zatem kilka sekund na przeczytanie początku Księgi Objawienia:

Objawienie Jezusa Chrystusa, które dał Mu Bóg, aby ukazać swym sługom, co musi stać się niebawem, a On wysławszy swojego anioła oznajmił przez niego za pomocą znaków słudze swojemu Janowi.(Obj 1:1)

Czy możesz przeczytać głośno szesnaste słowo w powyższym wersecie i odpowiedzieć, to te słowo oznacza?

Czy oznacza „za ileś tam tysięcy lat”?

Czy oznacza „po wielu, wielu pokoleniach”?

Jakkolwiek jest trochę miejsc w Biblii, gdzie nie da się – poprzez przepaść językową, czasową i kulturową – stwierdzić bez wątpienia, jak powinno się coś przetłumaczyć, to miejsce nim nie jest.

Grecki wyraz “tachei” jest bardzo prosty, występuje w Biblii 8 razy, i można go tłumaczyć jako wkrótce, niebawem natychmiast, lub nawet – dla podkreślenia wyjątkowo krótkiego upłyniętego czasu – „równocześnie”, co widzimy w tym fragmencie:

Wtem zjawił się anioł Pański i światłość zajaśniała w celi. Trąceniem w bok obudził Piotra i powiedział: Wstań szybko! Równocześnie z rąk [Piotra] opadły kajdany. (Dz 12:7)

Wiele komentarzy biblijnych zupełnie omija to niewygodne „niebawem” zaś te, które go omawiają, albo każą go ignorować (ignorowanie niewygodnych faktów – cecha wspólna wszystkich dyktatur i kultów), albo usiłują wymyśleć coś brzmiącego mądrze.
Ignorującym słowo „niebawem”; uważającym, że jest ono tam przypadkiem, chętnie wskazałbym fragment kilka linijek poniżej:

Błogosławiony, który odczytuje, i którzy słuchają słów Proroctwa, a strzegą tego, co w nim napisane, bo chwila jest bliska. (Obj 1:3)

Chwila jest bliska… czy to też mamy zignorować?

Bardziej dociekliwym czytelnikom religia usiłuje wmówić, że określenie „niebawem” i „chwila jest bliska” odnoszą się tylko do części Księgi Objawienia, podczas gdy większość jej proroctw oczywiście dotyczy końca świata.

I tutaj znów z pomocą przychodzi… sam tekst biblijny.

Na samym końcu Apokalipsy, po opisie tego, co religia każe nam wierzyć że jest opisem końca świata (począwszy od rozdziału 21), znajdziemy te słowa:

I rzekł mi: Te słowa wiarygodne są i prawdziwe, a Pan, Bóg duchów proroków, wysłał swojego anioła, by sługom swoim ukazać, co musi stać się niebawem.(Obj 22:6)

I jest to ten sam wyraz użyty w Obj 1:1. Tachei.

Księga Objawienia sama stwierdza, iż dotyczy nie końca świata, a wydarzeń bliskich czytelnikom, więc czasu przełomu I i II wieku naszej ery.

Przyznam, że uznanie tego faktu było jednym z trudniejszych etapów mojego wychodzenia z religijnego myślenia. Bez problemów przestałem wierzyć, iż czekają nas jeszcze jakieś plagi z rąk miłującego Boga, ale wiara, iż „nowe niebo i nowa ziemia” (Obj 21), gdzie to Bóg „otrze z oczu wszelką łzę”, i gdzie wszystkie problemy znikną, nie odnosi się wcale do mojego „życia wiecznego”, utrzymywała się we mnie wbrew logice jeszcze jakiś czas.

Byłem to tego fragmentu bardzo przywiązany emocjonalnie, a emocje na ogół przyćmiewają logiczne myślenie!

Logika jednak kazała też doczytać resztę Obj 21, i chociaż w Obj 21:4 jest zapewnienie iż „krzyku ani trudu już nie będzie”, kilka wersetów dalej czytamy o jeziorze gorejącym ogniem i siarką, w którym ktoś jednak będzie dręczonym, więc… okej, dziękuję, nie wierzę w niebo psychopatów, gdzie część ludzkości doznaje radości mając gdzieś pozostałych cierpiących katusze.

Cokolwiek miało wydarzyć się w Księdze Objawienia, wydarzyło się niespełna 2000 lat temu.

No ale o czym dokładnie jest Apokalipsa? To pytanie omawiam a artykule Apokalipsa – czy czeka nas zagłada?

Jeśli zatem Księga Objawienia nie mówi nic o naszym życiu wiecznym, piekle czy niebie, co z Ewangeliami i Listami?

Z Listami łatwa sprawa. Ich autorzy skupiają się na dwóch tematach – moralnego życia i poprawności doktryny – i istnieje tylko kilkanaście fragmentów, które – wyrwane z ich kontekstów – używane są przez religię do straszenia. skończeniem w piekle. Część z nich omawiam w innych artykułach na tej witrynie.

Wiele się wyjaśnia, gdy uświadomimy sobie, iż apostołowie, gdy używali słowa „śmierć”, nigdzie nie odnosili się do piekła (mało tego, nawet religii nie udało się w Listach znaleźć żadnego miejsca, które udałoby się odnieść w ogóle do tematu piekła). Kiedy widzimy słowo „śmierć” lub „umierać”, poza nielicznymi fragmentami, w których mówili o rzeczywistej, fizycznej śmierci (prawie wyłącznie mówiąc o śmierci Jezusa), zawsze chodzi o stan niewiedzy ludzkiej, stan oddzielenia od Boga, ale spodowany nie gniewem Bożym, lecz naszą niewiedzą.

Temat śmierci jest spójnie przedstawiany od pierwszych stronic Biblii po ostatnie.

Jeżeli bowiem przestępstwo jednego [Adama] sprowadziło na wszystkich śmierć (…) (Rz 5:15a)

Popatrzmy dokładnie, co Bóg powiedział Adamowi:

ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz. (Rdz 2:17)

Co się stało po tym, gdy Adam i Ewa zjedli zakazany owoc? Fizycznie – nie umarli.

 

Ponieważ nie możemy Bogu zarzucić przesadzania, nie mówiąc już o kłamstwie, widać, iż śmierć w Biblii może oznaczać inny rodzaj śmierci, przykładowo jakiś rodzaj naszej separacji od Boga.

Śmierć ta jest w pewnym sensie spowodowana grzechem, ale nie na tej zasadzie, na której myśli religia – człowiek popełnia grzech i od tej pory Bóg nie może już patrzeć na jego zbrukaną duszę.

Jest to temat na kolejny artykuł, w tej chwili zauważmy tylko, co się stało w Edenie: człowiek zjadł owoc ale nic się w tym momencie nie stało, poza tym że…

Wtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy. Zerwała zatem z niego owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią: a on zjadł. A wtedy otworzyły się im obojgu oczy i poznali, że są nadzy; spletli więc gałązki figowe i zrobili sobie przepaski. (Rdz 3:6n)

 

Otworzyły się im oczy. To ciekawe! Każdy z nas chce otwarte oczy. Ale co przy okazji się stało? Poznali, że są nadzy. Czy bycie nagim bylo złe? Nie, Bóg stworzył człowieka nagim i potwierdził, że „to było dobre” (Rdz 1:31). Założenie, że bycie nagim jest złe, jest jednym z ludzkich, nie Bożych, wynalazków.

To nie bezpośrednio grzech oddziela nas od Boga. To nasze przeświadczenie. Nauczeni życiem z surowymi zasadami i często bezlitosnymi rodzicami jesteśmy przeświadczeni, że każde przekroczenie jakiejś normy musi spotkać się z karą.
I takim malujemy w umysłach naszych Boga.

A winą tu…

Zostawiona na deser część Biblii, czyli…

Ewangelie

A raczej winne są nie same Ewangelie, o ile oczywiście ich „jedynie słuszna” interpretacja narzucana nam przez religię.

Intepretacja ta głosi, iż Jezus przyszedł na świat aby poinformować ich, że jeśli się nie nawrócą, tzn. Nie zostaną chrześcijanami, to skończą w piekle.

Oto pytania, które dzisiaj nasuwają mi się po usłyszeniu takiej interpretacji natychmiast:

Dlaczego Jezus czekał z tym arcyważnym przesłaniem tyle tysięcy lat?
Dlaczego swoje przesłanie dał ludziom w taki sposób, że spora część świata o nim nie słyszała przez następne półtora tysiąca lat… a i dzisiaj są miejsca, w których wciąż o nim nie słyszeli?

I wreszcie… jeżeli Jezus rzeczywiście przestrzegał przed czymś tak nieporównywalnie ważniejszym od wszystkiego innego, naszym losem w wieczności… dlaczego, na Boga, dlaczego, przesłanie to wydaje się takie zagmatwane, iż każda religia widzi tam coś zupełnie innego?

Istnieje oczywiście uniwersalna odpowiedź religii… znam ją doskonale, bo serwowano mi ją bez liku przez lata.”Kimże jesteś, by zrozumieć Boga, On robi, co chce, nie musisz wszystkiego wiedzieć!”

Nigdy jednak taka odpowiedź nie wydawałaby mi się czymś, co Jezus by ludziom odpowiedział…

Moim zdaniem…

Bóg nie pogniewa się na człowieka za to, że stawia pytania.

Jeżeli już miałby się pogniewać (choć według mnie nie jest to możliwe), to pogniewałby się za to, że nie używamy rozumu, który nam dał.

No dobrze, o czym są zatem Ewangelie?

Rodowód Jezusa Chrystusa, syna Dawida, syna Abrahama. (Mt 1:1)
Początek Ewangelii o Jezusie Chrystusie, Synu Bożym. (Mk 1:1)
Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. (J 1:1)

Pierwsze słowa 3 z 4 Ewangelii od razu zapowiadają, że rzecz będzie o Jezusie. Pierwszy werset Ewangelii Łukasza natomiast nie mówi jeszcze wiele:

Wielu już starało się ułożyć opowiadanie o zdarzeniach, które się dokonały pośród nas, (Łk 1:1)

Ale następne wersy też zmierzają do Jezusa – Anioł Gabriel ukazuje się wpierw Zachariaszowi, zapowiadając narodziny Jana, po czym ukazuje się Marii, zapowiadając narodziny Jezusa.

Ewangelie są o Jezusie, a jaka była Jego misja?

I obchodził Jezus całą Galileę, nauczając w tamtejszych synagogach, głosząc Ewangelię o królestwie i lecząc wszelkie choroby i wszelkie słabości wśród ludu. Mt 4:23
Gdy Jan został uwięziony, Jezus przyszedł do Galilei i głosił Ewangelię Bożą. Mówił: Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię. (Mk 1:14)
Lecz On rzekł do nich: Także innym miastom muszę głosić Dobrą Nowinę o królestwie Bożym, bo na to zostałem posłany. (Łk 4:43)

Z tych wersetów widać, iż Ewagelie są o Jezusie, a Jezus przyszedł na ziemię, aby głosić o Królestwie.

Przygotowuję osobny artykuł o Ewangeliach, ale temat Królestwa omawiam w artykule Królestwo Boże – jak je odziedziczyć?

W powyższym artykule, oraz w tym nowo przygotowywanym,omówię temat Ewangelii wyczerpująco, także zachęcam do zapoznania się z nimi jeżeli to, co teraz napiszę, okaże się dla ciebie zbyt niewiarygodne.

Panuje równie powszechne co zupełnie nieuzasadnione przeświadczenie, iż królestwo Boże to Niebo, do którego ludzie mają szanse dostać się po śmierci.
W Biblii jednak ani słowa na ten temat nie znajdziemy. Niebo i Królestwo niebieskie nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego.

Królestwo niebieskie jest – albo miało być – na ziemi, a niebo… jest w niebie 😼

Nie znajdziemy w ogóle żadnego odniesienia Królestwa do czegokolwiek po śmierci.

Królestwo ma dwa znaczenia:

Dosłowne – chodzi tu o ziemskie królestwo narodu Izraela, które zostało obiecane po spełnieniu pewnych warunków Izraelowi.

O nie pytali Apostołowie:

Zapytywali Go zebrani: Panie, czy w tym czasie przywrócisz królestwo Izraela? (Dz 1:6)

Przenośne – jako stan życia wewnętrznego, radość, pokój (odnosniki z Ew. I Pawła)
Początkowo Jezus skupiał się na tym pierwszym – przecież został posłany Izraelowi – jednak Izrael przesłanie Jezusa odrzuca.

 Oto bowiem królestwo Boże pośród was jest. (Łk 17:21b)
„Bo królestwo Boże to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym”22 (Rz 14,17)

W Biblii odrzucenie Jezusa jest bardzo wyraźnie opisane, i kontrastowo, wręcz symbolicznie, opis tego znajdziemy powtórzone trzykrotnie.

Wpierw mamy generalne odrzucenie Jezusa, co Izrael przypieczętowuje doprowadzając do śmierci Jezusa.

Później jednak, widzimy jednak światełko nadziei – począwszy od drugiego rodzdziału Dziejów Apostolskich czytamy, jak Piotr i inni apostołowie głoszą o Chrystusie w Jerozolimie i liczba nawróconych idzie w tysiące. Niestety, wciąż jest to niewielki procent ponad półmilionowego miasta.

Ostatecznie występuje Szczepan, który ma dar niesamowitej mądrości i potrafi w kilkunastu zdaniach streścić trzy czwarte Biblii!

Rozdział 7 zawiera jedno z jego przemówień, niestety, ostatnie… Kończy się słowami:

Któregoż z proroków nie prześladowali wasi ojcowie? Pozabijali nawet tych, którzy przepowiadali przyjście Sprawiedliwego. A wyście zdradzili Go teraz i zamordowali. (Dz 7)

Niestety, Szczepan zapowiada rówież swój los.

Szczepan zostaje zamordowany, i wydaje się, że również odrzucona jest Dobra Nowina głoszona przez Chrystusa.

A jednak – jeden z uczestników zamordowania Szczepana, Szaweł, zostaje Pawłem, i po latach napisze coś takiego:

przez objawienie oznajmiona mi została ta tajemnica, jaką pokrótce przedtem opisałem. (Ef 3:3)

„Tajemnica” to jedno z ulubionych wyrażeń Pawła, używa go bardzo często, i podkreśla, że to, co on głosi, nie było wcześniej znane żadnemu człowiekowi, dopiero w tym konkretnym czasie zostało objawione

Z Listów pawłowych wyłania się obraz nieco dziwnej na pierwszy rzut oka historii, mianowicie iż Bóg objawia się Izraelowi i przez tysiąclecia przesłanie nie jest skierowane do nikogo innego! Bóg jak gdyby czeka, aby Izrael Go ostatecznie odrzucił i wtedy dopiero objawia tajemnicę – Bóg kocha wszystkich ludzi. Najwyraźniej omawiane jest to w drugiej części Listu do Rzymian, począwszy od rodziału 9. Tam między innymi jest jeden z częściej cytowanych słów z Biblii:

Nie ma już różnicy między Żydem a Grekiem. Jeden jest bowiem Pan wszystkich. (Rz 10:12)

Nie to jest jednak moim zdaniem największą „zagwózdką” dla większości chrześcijan. O wiele trudniejsze są te słowa Jezusa:

Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela (Mt 15:24)

 

Jezus mówi, że nie został posłany dla wszystkich ludzi?

Czyli, jeżeli nie pochodzę z domu Izraela, Jezus nie został posłany… dla mnie?

Tutaj włos się na głowie jeży i mogę poczuć się pominięty przez Boga… ale to wszystko tylko są…

EMOCJE

Jeśli wydaje ci się, że jesteś racjonalnie myślącą osobą, homo sapiens, to krótko mówiąc – przynajmniej zdaniem większości współczesnych psychologów – mylisz się. Zamiast „człowiek myślący” nasz gatunek powinien być nazwany „człowiek czasami myślący”.

Myślisz, że to nieprawda?

Czy usiadłeś i zastanowiłeś się nad tym kilka minut, czy poszukałeś więcej informacji na ten temat, czy przedyskutowałeś to z innymi, czy po prostu… tak ci się palnęło… „to nieprawda!!!!!!!”

Nie ten wniosek nie był przemyślany! A ile pozostałych twoich wniosków, decyzji i działań było dzisiaj świadomych, przemyślanych?

Jeżeli prowadzisz samochód, czy każde naciśnięcie na pedały czy zmiana biegu są świadome?

Haha, może raz na tysiąc.

Jeśli idziesz, czy świadomie przypominasz sobie aby za każdym razem, gdy postawisz lewą nogę, postawić po niej prawą?

W literaturze psychologicznej często spotyka się z liczbą 5%. Na 100 podejmowanych codziennie decyzji tylko 5 jest świadomych, reszta jest owocem emocji, podświadomości, impulsu, a krótko i dosadnie rzecz ujmując – jest podejmowana bezmyślnie.

Bezmyślnie oczywiście nie znaczy że głupio, wszak to naprzemiennie stawianie lewej i prawej nogi przy chodzeniu wydaje się całkiem sensowny rozwiązaniem,
choć robimy to bezmyślnie.

Tak naprawdę to myślę, że te 5% to mocno zawyżona liczba. Zresztą pojawiają się teorie psychologiczne mówiące że… wszystkie nasze decyzje są podświadome!

Jak się jednak mają te rozważania o psychologii do naszego tematu?

FAKTY KONTRA EMOCJE

Kiedy widzimy FAKT (Jezus mówi – zostałem posłany tylko do owiec z domu Izraela) – lecz jest on niezgodny z tym, co dowiedzieliśmy się w kościele (że Jezus przyszedł do wszystkich ludzi), wtedy… mamy spory problem. Identyfikujemy się bowiem z tym, co głoszone jest w naszym kościele, mamy tam przyjaciół, może i sporą część rodziny, i zaprzeczenie doktrynie mogłoby oznaczać… spory, posądzenia o opętanie szatańskie, może nawet wykluczenie? Utratę bliskich? O nieeeeeeeee!

Oczywiście kiedy ktoś nam wyjeżdża z jakąś herezją, nie myślimy o tym wszystkim świadomie… nie musimy… nasza podświadomość jest szybsza i ma dostęp do większej ilości informacji, niż świadomość, i powoduje u nas reakcję emocjonalną – na ogół gniew – która jeszcze bardziej zawęża umiejętność logicznego myślenia.

Kiedy FAKTY przeczą naszym EMOCJOM…Tym gorzej dla faktów!

Kochani! To, że Jezus przyszedł w pierwszym rzędzie do domu Izraela wcale nie oznacza, że Bóg o nas (nie piszę do ciebie, jeśli należysz do domu Izraela!) , poganach, zapomniał!

Oznacza to po prostu, że… wtedy akurat przyszedł do Żydów!

W DOMU

Dzisiaj rano słuchałem relacji kilkunastu osób , które doświadczyły śmierci klinicznej i wróciły do życia.

Kiedyś nie wierzyłem takim relacjom, lub myślałem, że są efektem jakiegoś zwiedzenia lub opętania, ale kiedy zapoznałem się z ich dziesiątkami, jeśli nie setkami, zauwązyłem, że nie tylko były one bardzo podobne do siebiem ale wielu z nim towarzyszyły wydarzenia dość nieprawdopodobne.. a jednak wiele z nich zostało udowodnionymi.

I uwierzyłem, że relacje te są prawdziwe.

I kiedy dowiedziałem się, jak zmieniają pozytywnie ludziom życie, skonstatowałem, iż na pewno nie są wynikiem pracy diabła. Znika strach przed śmiercią, depresja, gniew i złość do całego świata, pojawia się radość z każdej przeżywanej chwili i chęć pomagania innym. Czy to wygląda na dzieło diabelskie?

Powrót do życia po śmierci klinicznej i pamiętanie ponadnaturalnych wydarzeń z tego czasu wcale nie zdarzają się rzadko, 1 na 10 osób czegoś takiego choć raz w życiu doświadcza. W mojej bliskiej rodzinie miałem 2 takie wydarzenia, jedno z nich miała moja mama… tuż po urodzeniu mnie…

Sporo osób, które opisują swoje doświadczenia śmierci klinicznej mówi, że czują, jakby znaleźli się w domu… prawdziwym domu, gdzie są bezwarunkowo i bezgranicznie kochani. Dom, do którego w 100% należą. Jedna z osób dziś przeze mnie słuchanych powiedziała, że została jakby zanurzono w niesamowitej światłości i że natychmiast poczuła, że tak naprawdę od zawsze w tym świetle była i na zawsze tam będzie.

Wielu „powracających” nagle zaczyna myśleć o tym świecie, o naszym życiu, jako o czymś chwilowym, jak gdybyśmy byli stworzeni kiedyś tam, jako aniołowie lub podobne im istoty, i tutaj na ziemię przychodzimy z wyboru, w konkretnym celu.

Podobnie, jak Jezus.

Czy jest to prawda?

Oceń sam.

Kiedy moje myślenie było zastąpione słuchaniem religii byłem przekonany, że taka wizja jest heretycka. Dzisiaj nie widzę w Biblii nic przeciwko widzeniu nas jako chwilowych gości na ziemi.

Przyznam się teraz do czegoś 😊

Zaczynałem pisać ten artykuł myśląc, że Biblia nie mówi ani słowem o tym, że po śmierci idzie się do Nieba.
Było to moje przekonanie od wielu lat. Usłyszałem to od kogoś, kto wielce uczony był w Biblii i nauce wszelkiej, i cieszył się wielkim poważaniem w kręgach chrześcijańskich w Polsce i nie tylko.
Obawiam się też, że powtarzam tę tezę nie raz w różnych artykułach na tej witrynie…

Trzeba będzie popoprawiać…

Wystarczyło kilka minut szukania by okazało się, że… Biblia mówi bez wątpienia, iż po śmierci idziemy do Nieba. Mało tego. O Niebie najwięcej pisze ten, który powinien nam być najbliższy, apostoł pogan – Paweł.

Paweł informuje nas, że w niebie oczekuje nas dom zrobiony przez Boga (2 Kor 5:1) i tam też oczekuje nas nagroda (Kol 5:1). Co najciekawsze jednak, w Flp 3:20 Paweł pisze, że w niebie jest nasza…

Ojczyzna.

Więc może nie tylko idziemy do nieba, ale z nieba też… przyszliśmy? 😊
Oceńcie sami. A po tym przykładzie widać dobrze, że warto się zawsze zastanowić, czy coś, co mówimy, wynika z naszej własnej wiedzy, czy jest tylko powtarzaniem.

Kolego M.D., który mi 20-kilka lat temu wbiłeś do głowy, że Biblia nic nie mówi o naszym pójściu do nieba – przyczyniłeś się do zwiedzenia mnóstwa… czytających moje poprzednie blogi 😊

Ludzie idą do nieba. Ale którzy?

I czy ja pójdę?

Czy ty?

No i skoro myślisz, że ktoś nie idzie do nieba, więc idzie do piekła…

I nie ma siły, byś się nie zamartwiał myśląc, czy świadomość bycia w tej grupie szczęśliwców nie jest tylko ułudą, bo przecież i demony wierzą, i drżą, i wielu których mówiło „Panie, Panie”, nie wejdzie do Królestwa…

Koniec zmartwień!

Do Królestwa Izraela nie wejdziesz na pewno, za późno na to.

Ale do nieba…

Nie ma takiej możliwości, byś nie poszedł.

Gdyby rodzina Boża była podzielona na dzieci przytulane i odtrącane, i nikt to końca by nie wiedział w której jest grupie…

byłaby to najbardziej patologiczna rodzina na świecie.

W Biblii nikt się nie martwi życiem po śmierci.

Apostołowie ani sam Jezus nie każą modlić się o nasz los po śmierci. Nie każą też ewangelizować rodzinę i sąsiadów aby nie skończyli w wiecznej ciemności.

Nasza ojczyzna jest w niebie. Stamtąd pochodzimy i nie ma takiej mocy, by nas z Bożej rodziny wydziedziczyła.

Bóg jest Ojcem wszystkich, nie tylko tych, którzy powiedzieli magiczną chrześcijańską formułkę albo pokropiono ich wodą w świętym miejscu.

I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym. (Rz 8:39n)

Sąd Boży – bać się czy nie? (część I)

Zeszłej zimy byłem bliski zabicia człowieka. I to dwukrotnie. Dwa dni pod rząd!
Nie, nie jestem policjantem ani ochroniarzem fabryki kokainy jednego z ważniejszych mafiozów południowoamerykańskiego kartelu narkotykowego.

Jestem jedynie… kierowcą.

Gdy wyjeżdzałem z pracy, a było to po zapadnięciu zmroku, ktoś postanowił zaparkować w ciemnym miejscu, wyjść z auta i popatrzeć w niebo, nie bacząc na to, że stoi w nieoświetlonym miejscu na środku ulicy i ubrany jest na czarno.

Następnego dnia natomiast ktoś inny (choć w sumie nie mogę mieć pewności że to nie była ta sama osoba, nietrudno uwierzyć że wielu marzy o byciu przejechanym przeze mnie) również po zmroku jechał na rowerze, który nie miał nawet świateł odblaskowych, no i oczywiście… jechał środkiem drogi. Zdołałem przyhamować a widząc moje światła rowerzysta łaskawie zjechał na pobocze…

To jednak nie wszystko…

Chwilę później, spomiędzy domów ten sam rowerzysta nagle znów wjechał mi niemal pod koła, tym razem przeciął drogę niemal pod kątem prostym, i moje hamowanie raczej było zbędne, ale gdybym tak akurat przyśpieszał, do czego miałem prawo, to mogłoby być niewesoło.

Załóżmy teraz, że mieszkam w jednym z jedenastu stanów USA, w którym marihuana jest zupełnie legalna (w tym, w którym mieszkam, jest legalna tylko w celach medycznych), no i poprzedniego dnia zjadłem sobie ciasteczko z niewielką ilością kannabinoidów, i z jakichś powodów mój organizm miał problemy z prędkim pozbyciem się ich z organizmu. Przejeżdzam człowieka, badają moją krew, i – jak to się w hameryce mówi „DI JU AJ” – DUI, Driving Under Influence – jazda pod wpływem – za co generalnie można dostać do 15 lat więzienia (zakładając że to moje pierwsze przestępstwo tego typu, bo jeśli nie, to mogę dostać dożywocie).

Teraz wszystko zależy od tego, ile mam pieniędzy w banku, bo zależność czasowa między ilością spożytej substancji a jej poziomem we krwi są w wypadku marihuany o wiele bardziej skomplikowane niż w przypadku alkoholu, i adwokat na którego wyda się 100 tysięcy dolarów może wywalczyć uniewinnienie a darmowy adwokat z urzędu najwyżej wywalczy zmniejszenie wyroku z 15 do 5 lat.

O ile ma tego dnia dobry humor i nie boli go tego dnia ząb.

Także mamy ciekawą sytuację – choć na szczęście hipotetyczną, niemniej bardzo realną wystarczy w nieodpowiednim momencie poczuć jakiś skurcz mięśnia czy inną bolesną dolegliwość, instynktownie sięgnąć tam ręką i (jakby to mogło w czymkolwiek pomóc) spojrzeć w kierunku bolącego miejsca. Nie zauwżysz, że przed maską samochodu ktoś stoi albo jedzie na rowerze.

Oto, magicznie, podczas jednej chwili zmieniam się ze zwyczajnego, „porządnego”, niekaranego człowieka w przestępcę, zabójcę, i zamieniam swe wygodne życie na wiezienną celę.

I chociaż do tej pory raczej rzadko (mam nadzieję) wywoływałem u ludzi bardzo negatwne uczucia, będą teraz o mnie myśleć jak o narkomanie który bezmyślnie lekkomyślnie zabił człowieka i zostawił członków jego rodziny i przyjaciół w nigdy do końca nieutulonym żalu, być może osierocił kilkoro dzieci…

A jak ja z tym będę żyć? Czy nie będę mieć codziennie w nocy koszmarów i budzić się rano marząc, by koszmarem zaledwie byłaby ta cała sytuacja?

Dobra, dość już tych negatywów na mój temat, porozmawiajmy o tobie!


Jeśli jesteś kierowcą, czy prowadząc samochód, zerknąłeś kiedyś na swój telefon w momencie, w którym nie tylko wiedziałeś, że jest to sprzeczne z prawem, ale czułeś też, że nie było to w 100% bezpieczne, ale wiadomości na które czekałeś były zbyt ciekawe, by czekać?

Ta jedna sekunda mogła również uczynić cię zabójcą.

W listopadzie ubiegłego roku w USA stanie w New Jersey niejaka Alexandra Mansonet zerknęła na swój telefon prowadząc samochód i spowodowała wypadek, w którym zginęła jedna osoba. Będzie sądzona tak, jakby była „DUI” – pod wpływem alkoholu albo innych środków odurzających – i jej sprawa jest traktowana jako zabójstwo drugiego stopnia; grozi jej 10 lat więzienia.

To mogłem być ja, to mogłeś być ty. To mogła być zupełnie twoja wina (jak w wypadku używania telefonu), choć oczywiście bez premedytacji; równie dobrze to mógł być wręcz „przypadek”, gdyby mnie wczoraj czy przedwczoraj niefortunnie zakłuło w boku nie w tej sekundzie, co trzeba.

Większość pozna tylko niektóre fakty. Skazany na 10 lat więzienia za zabójstwo drugiego stopnia. Odurzony narkotykami. WINNY.

Opinia publiczna rzadko kiedy ma wątpliwości. Przeczytam kilka słów w gazecie i już wiem wszystko co potrzebuję…

Skąd taka postawa?

Istnieje powiedzenie „niedaleko pada jabłko od jabłoni”. W dużym stopniu jesteśmy tacy, jak nasi rodzice, i na ogół tylko bardzo mocna praca nad sobą jest w stanie to zmienić- a i tak nigdy w 100% – ale jesteśmy też tacy… jak bóg, w którego wierzymy.

Właśnie – „bóg”, nie Bóg, bo choć głęboko jestem przekonany iż Bóg istnieje, jestem również pewny że nasze poznanie Go jest w równym stopniu doskonałe, jak poznanie słonia w wykonaniu mrówki, która po nim chodzi.

Czasem mrówka jednak może założyć okulary wirtualnej rzeczywistości i zobaczyć jak ten słoń naprawdę wygląda. O tym jednak będzie… na deser.

Jeżeli osądzamy innych bez zastanowienia bardzo możliwe jest że taki właśnie jest nasz bóg.

Boga poznać nie możemy, wykonał On jednak pewien krok, który daje nam szanse cokolwiek o Nim wiedzieć.

Boga nikt nigdy nie widział, lecz jednorodzony Bóg, który jest na łonie Ojca, objawił go (J 1:18)

A co mówi ów jednorodzony Bóg?

Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone. (Łk 6:37)

Wiem, wiem, ten artykuł wydaje się zmierzać w kierunku kiepskiego, moralizatorskiego kazania. Ale to tylko pozory. Nie chcę poruszać kwestii, ile w tobie jest osądzania innych, ile we mnie; wszyscy to robią – jedni rzadziej, drudzy non stop. O wiele ciekawsze jest zastanowienie się, dlaczego to robimy. I dlatego zapraszam do zastanowienia się nad dwiema kwestiami – czym jest sąd według Biblii i czym jest sąd według religii.

Omówię je jednak w odwrotnej kolejności, gdyż pociąga mnie prostota, a nie ma nic prostszego niż kwestia „czym jest sąd według religii”.

Paradoksalnie – choć chrześcijaństwo szczyci się posiadaniem – i to wyłącznym – „dobrej nowiny”, sąd w jego ujęciu to niewątpliwie coś złego; o coś, czego trzeba się bać. Teoretycznie sąd nie dotyczy chrześcijan… ale jednak dotyczy. Religia nigdy nie opisuje jednak tego tematu w prosty, nie pozostawiający wątpliwości sposób. A bierze to się z… kiepskich tłumaczeń.

Jeśli bowiem zajrzymy do najczęściej używanego tłumaczenia protestanckiego, Biblii Warszawskiej, wyczytamy w nim zarówno pocieszająće słowa:

Kto słucha słowa mego i wierzy temu, który mnie posłał, ma żywot wieczny i nie stanie przed sądem (J 5:24b)

jak i … mniej pocieszające:

My wszyscy musimy stanąć przed sądem Chrystusowym (2 Kor 5:10 a)

Czy jednak pierwszy z powyższych cytatów jest pocieszający? Bo przecież zaczyna się od „kto słucha słowa mego” – czy słucha w senie „słyszy”? czy „jest posłuszny”? I co to znaczy być posłuszny Jezusowi? Przestrzegać Jego przykazań? Oddać wszystko co się ma ubogim?

I co to znaczy „wierzyć temu, który Go posłał”? Wierzyć przez 100% życia? Nie mieć wątpliwości?

I takimi pytaniami mógłbym parę stron wypełnić.

DLACZEGO?

Czy nie wydaje się dziwne, że w tak ważnym temacie jak życie wieczne, Biblia nie rozstrzyga wielu wątpliwości? A może rozstrzyga, ale my tego nie widzimy?
Jak to nie widzimy! Obruszysz się. Przecież znasz Biblię świetnie, no nie?

W 2005 MIT, jeden z najbardziej cenionych naukowych centrów badawczych na świecie, opublikował wyniki badań, które pozwalają nam dodać coś do wiedzy, którą posiadamy o działaniu umysłu. Eksperyment przeprowadzono na szczurach, ale późniejsze badania wykazują iż w pewnych aspektach zachowania nie ma większej różnicy między nami a szczurami.

Zaimplementowano w mózgach szczurów elektrody które badały aktywność mózgu i umieszczono te szczury w prostym labiryncie. W jednym z jego zakamarków czekał kawałek czekolady. Początkowo szczury, czując zapach czekolady, z ogromną energią rzuciły się na badanie nowego miejsca – obwąchując i oglądając ściany, chodząc we wszelkich możliwych kierunkach, i czyniły tak aż znalazły czekoladę.
Eksperyment ten powtarzano, i to nie kilka, a kilkaset razy. I co się okazało? Na samym początku mózgi szczurów pracowały normalnie. Na końcu – nie pracowały niemal wcale. Aktywność wykazywała jedynie malutka część mózgu zwana jądrami podstawnymi, cała reszta mózgu była jakby uśpiona.

Poznanie tych faktów wnosi wiele do naszej wiedzy o kształtowaniu nawyków ale również pozwala nam uświadomić sobie, że choć na zewnątrz może wydawać się, iż intensywnie myślimy, gdyż wykonujemy skomplikowane zadania, w praktyce nasz mózg może być uśpiony.

Jeśli od dziecka powtarzanoby mi, że moim stwórcą i bogiem jest Wielki Minion, i że jeśli go nie będę czcić, po śmierci kopnie on moją duszę w kierunku Słońca tak mocno, iż doleci tam ona i ulegnie spaleniu, i jeżeli w dodatku te same wierzenia miałaby moja rodzina i więszość znajomych, zapewne nigdy by mi nie przyszło ich kwestionować. Mógłbym zapewne wyrecytować swoje wyznanie wiary i nawet rozmawiać o niej… bez angażowania móżgu!

Reasumując – to, że w coś wierzę i że jestem do tego przekonany, nie oznacza w ogóle, że jest to mój pogląd. Może to być pogląd innych, który bezkrytycznie przyjąłem.
I jeżeli od dziecka słyszałem, iż po śmierci staniemy wszyscy przed sądem, który zdecyduje o losach naszej wieczności, kwestionowanie tego może wydać mi się tak absurdalne, że… nigdy tego nie uczynię.

Zwłaszcza, jeśli religia, w której jestem, uczy mnie, że każda wątpliwość przyczynia się do obniżenia prawdpodobieństwa szczęśliwego życia wiecznego.

SĄD WEDŁUG BIBLII

„Idźcie precz ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny” Mt (25:41b)

Te słowa Jezusa z Ewangelii Mateusza kiedyś wywoływały we mnie strach… strach który czuje niemal każdy wierzący chrześcijanin, który widzi lub słyszy słowo „sądzić”. Sąd kojarzy się z jednym – kiedy umrę, stanę przed wielkim, strasznym Tronem Bożym, i Bóg pokaże palcem w prawo albo w lewo…

A gdy przyjdzie Syn Człowieczy w chwale swojej i wszyscy aniołowie z nim, wtedy zasiądzie na tronie swej chwały. I będą zgromadzone przed nim wszystkie narody, i odłączy jedne od drugich, jak pasterz odłącza owce od kozłów. I ustawi owce po swojej prawicy, a kozły po lewicy(…) Wtedy powie i tym po lewicy: Idźcie precz ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny, zgotowany diabłu i jego aniołom. (Mt 25:31n.41)

Ha ha! Dzisiaj autentycznie się śmieję, kiedy widzę ten fragment, a śmieję się głównie dlatego, iż przez wiele lat zupełnie nie zauważałem w nim jednego wyrazu…

NARODY

To nie jest sąd jednostek! To sąd narodów. Syn Człowieczy odłączy jedne od drugich – a nie „jednych od drugich”, nie „Pawła Kowalskiego” od „Jana Mazura”. O czymkolwiek ten tekst mówi, jest tu obraz sądu zbiorowego, gdzie nikt się nie przejmuje tym, czy kradłeś lub mordowałeś – jeśli należysz do tego narodu, co trzeba, będziesz nazwany owcą i ustawiony po prawicy!

A ja właśnie przez lata wyraz „narody” ignorowałem, bo mój mózg był przekonany, iż fragment ten znam świetnie.

Zresztą mój mózg był wtedy zbyt zajęty radzeniem sobie z poczuciem strachu, który się pojawiał kiedy ten fragment widziałem.

Ale chwila. Skąd tyle strachu? Toż Biblia do znudzenia powtarza „nie lękajcie się”, a niemal wszystkie Kościoły chrześcijańskie głoszą, iż zbawieni jesteśmy z wiary, wię skoro wierzymy, przed żadnym sądem nie powinniśmy stanąć. Tak by może było logicznie, ale religia ma w głębokim poważaniu logikę i jakoś godzi zbawienie z wiary z sądem nad chrześcijanami…

Poza tym, cóż oznacza „zbawienie z wiary”?

Niemalże ilu teologów, tyle interpretacji! Czy wystarczy wierzyć w istnienie Jezusa Chrystusa? Czy wierzyć, że umarł za mnie? A co, jeśli moja wiara jest czasem przerywana okresami niewiary? Albo, jeśli mam wątpliwości? Może się tylko łudzę, że wierzę? Przecież Jezus powiedział tak:

Wielu powie mi w owym dniu: Panie, Panie, czy nie prorokowaliśmy mocą Twego imienia i nie wyrzucaliśmy złych duchów mocą Twego imienia, i nie czyniliśmy wielu cudów mocą Twego imienia? Wtedy oświadczę im: Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości! (Mt 7:22n)

Nigdy do końca tego nie rozumiałem… to jak to jest, zbawieni jesteśmy z wiary, ale wciąż nie możemy się dopuszczać nieprawości, bo wtedy wiara przestanie działać? Kto jak kto ale ludzie wyrzucający złe duchy mocą imienia Jezusa wydają się wierzący jak mało kto…

O co tu chodzi?

Przez wiele, bardzo wiele lat myślałem o tym, ale próby rozwiązania tego problemu były z góry skazane na porażkę. Poznałem różne wersje intepretacji tych fragmentów i zastanawiałem się, która jest poprawna, podczas gdy dzisiaj jestem pewien, że poprawna nie była żadna z nich.

Gdziekolwiek w Biblii widzimy temat sądu, zawsze, ale to zawsze, mowa jest o wydarzeniach odbywających się tu, na ziemi, za życia ludzkiego, i niemal zawsze jest to jakieś wydarzenie „militarne”. Bitwa, wojna, oblężenie, zdobycie jakiegoś miasta itp.

Kilka przykładów.

Pierwsze wystąpienie w Biblii słowa „sąd” znalazłem w Księdze Wyjścia: 6:6:

A tak rzecz do synów Izraelskich: Jam Pan, a wywiodę was z ciężarów Egipskich, i wyrwę was z niewoli ich, i wybawię was w ramieniu wyciągnionem, i w sądziech wielkich. (Wj 6:6 BG).

Bardzo często we współczesnych tłumaczeniach jaskrawo widoczne są manipulacje tłumaczy. Oryginalne hebrajskie lub greckie terminy tłumaczone są jako „sąd” wszędzie tam, gdzie w jakiś pokrętny sposób można to odnieść do losów człowieka po śmierci; ale tam, gdzie bez wątpienia chodzi o losy człowieka na ziemi, nie po śmierci, tłumaczenie już będzie odmienne. I tak w tym miejscu słowo „szefet” Biblia Gdańska tłumaczy jako „sąd” (wszystkie słowniki, które widziałem, również tak je tłumaczą), podczas gdy Biblia Tysiąclecia mówi o „karach” a Warszawska o „wyrokach”. Pozostanę zatem przy Biblii Gdańskiej, choć dla niektórych jej język może wydawać się niezjadliwy 🙂

O czym mówi ten fragment Księgi Wyjścia? Jak nastąpiło uwolnienie z jarzma egipskiego? Zawierało w sobie sporo elementów militarnych, zginęło od miecza sporo ludzi, a wojsko, które ścigało Izraelitów, zginęło w otchłaniach Morza Czerwonego.
Szefet”, występuje też 2 Księdze Kronik 24:24:

Bo w małym poczcie ludu przyciągnęło było wojsko Syryjskie; a wżdy Pan podał w ręce ich bardzo wielkie wojsko, przeto, iż opuścili Pana, Boga ojców swoich. A tak nad Joazem wykonali sądy. (2 Krn 24:24, BG)

Popatrzmy też do 1 Kronik 16:14:

On jest Pan, Bóg nasz; po wszystkiej ziemi sądy jego. (1 Krn 16:14, BG)

Ha! Tu mamy wręcz łopatologicznie wyłożone, że sądy odbywać się miały nie w niebie lub piekle, ale po prostu na ziemi, wśród żyjących ludzi!

Zajrzyjmy jeszcze do Księgi Izajasza:

Albowiem opojony jest na niebie miecz mój; oto zstąpi na Edomczyków, i na sąd ludu przeklętego odemnie. (Iz 34:5, BG)

Mowa jest tu również, oczywiście, o ziemskich wojnach i bitwach, nie o tym, co się będzie z Edomczykami działo po ich śmierci. Zresztą nikt w Starym Testamencienie przejmuje się tym, co się stanie z nim po śmierci. Niewiarygodne ale prawdziwe jest też to, że w Nowym Testamencie też nikt.

Zanim zajrzymy jednak do Nowego Testamentu, spójrzmy na sytuację polityczno-militarną czasów, w którym działy się wydarzenia tam opisywane. Izrael był pod panowaniem rzymskim od 63 roku przed naszą erą, i choć byli potężni liczbą, Rzymianie przewyższali ich kolosalnie pod względem wyszkolenia i wyposażenia. Żydzi wielokrotnie usiłowali się zbuntować i wyrwać z jarzma niewoli (największe powstania były w latach 66, 115, 132, 136 i 351) lecz za każdym razem ich wysiłki były natychmiast krwawo tłamszone.
Jezus przyszedł ostrzec przed strasznym wydarzeniem, które miało nastąpić w roku 70. Wojska Rzymian otoczyły wtedy Jerozolimę i wkrótce ją zdobyły, mordując w okrutny sposób ogromną ilość jej mieszkańców (różne źródła podają od 200 tysięcy do nawet ponad miliona).

Wydarzenie to było jedną z największych w historii ludzkości hekatomb i zdecydowanie najczarniejszym dniem w historii Izraela. Nic dziwnego, że i ono nazwane było – głównie w Ewangeliach – nadchodzącym sądem… a jeśli jeszcze dodamy, iż Jerozolima i jej świątynia były palone i wielu ludzi umarło w płomieniach, nietrudno domyśleć się, że zapowiedzi sądu jerozolimskiego można interpretować jako ogień, w którym po wieczność smażyć się będą wszyscy ludzie, którzy ośmielą się przeciwstawić religii.

A teraz…

Jeżeli jesteś chrześcijaninem należącym do jednego z popularnych katolickich lub protestanckich wyznań, nie będzie ci łatwo w to uwierzyć. Religii bardzo zależy na tym, abyś widział sąd jako coś, co czeka cię po śmierci. Jakkolwiek jestem przekonany, iż istnieją szczerzy księża i pastorzy, którzy traktują swoją pracę jako misję pomocy ludziom, religia generalnie jest stworzona po to, by ludzie wierzyli, że jest im niezbędna i że bez niej niemal na pewno skończą w piekle, i że to, co słyszą w niedzielę, ma jakąś szansę zapobieżenia temu.
Poza tym istnieje w nas mnóstwo mechanizmów psychologicznych, które starają się nas zniechęcić do zmian, zwłaszcza takich, które oznaczać mogą kłopoty lub niewygodę. I mechanizmy te są na tyle skuteczne, że na ogół działają w 100% skutecznie, a nasza świadomość ich działania wynosi… 0%.
Opiszę, jak to działa – przeskocz ten fragment (zaznaczyłem go na fioletowo) jeśli cię to nie interesuje.

Załóżmy, że pewien pastor wykonuje swoją misję od 40 lat, i dzisiaj, w wieku 60 lat ma swój mały kościółek i grupę 100 wiernych. Każdy z nich średnio przekazuje w ofierze 100 zł miesięcznie, co daje 10 tysięcy złotych wpływających na konto. Opłaty za prąd, wodę, podatki od nieruchomości i inne koszta zamykają się w 6-7 tysiącach, co pozostawia mu wystarczającą ilość pieniędzy na życie i może nawet trochę odkładać na „spokojną starość”.
Wyobraź sobie jednak, że pewnego dnia ów duszpasterz doznaje olśnienia, iż Biblia wcale nie naucza o piekle, i że tak naprawdę Chrystus zbawił wszystkich ludzi. Uświadamia jednak też sobie, że wielu, a może i większość członków jego wspólnoty do kościoła chodzi raczej niechętnie, i istnieje spore zagrożenie, że postąpią według dewizy „hulaj duszo, piekła nie ma”, i po prostu wystąpią ze wspólnoty.
Zdarzają się wyjątki, jednak większość 60-letnich duszpasterzy nie ma raczej biznesu na boku i kilku innych wyuczonych chodliwych zawodów. Bohatera naszej opowieści czeka zapewne popadanie w długi, przejęcie budynku kościelnego przez banki lub wierzycieli i bardzo biedna starość.
Jest jednak coś, co dla wielu jest o wiele gorsze od biedy. Być może nasz pastor ufa Bogu, że materialnie go zawsze będzie wspomagać, ale co powie wielu wiernych, ba – członków rodziny – jeśli zacznie głosić coś, co uważane jest za herezje? Wciąż nierzadkie są sytuacje, gdzie dzieci wyrzekają się rodziców lub rodzice dzieci;gdzie dochodzi do rozwodów, tylko dlatego, że ktoś zdecydował się zmienić religijne poglądy. Co, jeśli wszyscy znajomi tego człowieka to ludzie konserwatywni albo i fanatyczni? Czekać go będzie pogarda, ostracyzm, nierzadko i przemoc.

Jakbyś się zachował na miejscu tego człowieka?

Odpowiedź na to pytanie, uważam, może być przedmiotem długich i fascynujących rozważań lub dyskusji! Sam uważam, iż w momencie, gdyby pastor miał doznać tego olśnienia czytając Biblię, jego podświadomość by błyskawicznie przeanalizowała sytuację, i ze strachu przed niepewną przyszłością wysłałaby taki przekaz do jego świadomości:

NIEPRAWDA
To nieprawda, co wyczytałem w Biblii.
Błędnie to wszystko odczytałem.
Całe chrześcijaństwo przecież nie może się mylić.

Rzeczywiście jednak nasza podświadomośc zna prawdziwe powody:
Nie chcę być przez ludzi wyszydzany, pogardzany, nie chcę też żyć w biedzie do końca życia.

To tylko jeden z możliwych mechanizmów, które mogą powodować, że przy czytaniu Biblii czasem nasze logiczne myślenie jest zupełnie wyłączane. Kiedy je zacząłem poznawać, zrozumiałem też, dlaczego przez tak wiele powtarzałem tak wiele wierutnych bzdur, uczylem ich i broniłem ich… Po prostu = wierzyli w nie niemal wszyscy, których znałem, i w obawie przez pozostaniem samotnym na placu boju moja podświadomość blokowała świadomość przed dostępem do logicznych wniosków.

Kiedy zacząłem analizę tekstów Nowego Testamentu, od samego początku widziałem, że coś jest nie tak. Tak na ogół łatwo dostrzegalna doskonała harmonia między Starym i Nowym Testamentem w temacie sądu wydaje się nie mieć miejsca. Ale po kolei.
W Nowym Testamencie słowem tłumaczonym jako sąd/sądzić jest „kriseis” – z którego pochodzi nas swojski „kryzys”, czasownikiem „sądzić” jest zaś „krino” „Kriseis” występuje w różnych odmianach w NT 48 razu, „krino” – 115. Analiza ich występowania i kontekstu może zniechęcić – choć przeważająca większość fragmentów jest prosta do przetłumaczenia i zrozumienia, sporo z nich brzmi bardzo dziwnie i niektóre wydają się nawet sobie wzajemnie przeczyć. Wkrótce jednak postaram się wykazać, że temat sądu jest bliźniaczo do siebie podobny zarówno w ST jak i NT, i problem leży nie tyle w zrozumieniu Biblii, co w jej kiepskich tłumaczeniach. Jako że temat jednak jest bardzo zawiły… do zobaczenia w drugiej części!

(Ostatnia edycja – 21 sierpnia 2020)

Straszące wersety: Bez świętości nikt nie ujrzy Pana (Hbr 12:14)

Każdy, kto kocha Biblię, ma swoje ulubione wersety.  Biblijne internetowe programy i wyszukiwarki podają często zestawienia najpopularniejszych i najczęściej wyszukiwanych – i królowałby tu dla większości chyba chrześcijan zapewne werset z Ewangelii Jana 3:16 (ale nie króluje, gdyż niemal każdy zna go doskonale na pamięć):

Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. (J 3:16)

jest jeszcze Jeremiasza 29:11, który pociesza bojących się o jutro:

Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was – wyrocznia Pana – zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie. (Jer 29:11)

jak i również początek Psalmu 23 dla tych, którym brakuje pieniędzy:

Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. (Ps 23:1)

Na wysokiej pozycji w popularności wyszukiwań jest też werset z Listu do Filipian 4:13 dla tych, którzy często upadają:

Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia. (Flp 4:13).

Moim ulubionym fragmentem, odkąd pamiętam, a musiało to być na początku szkoły podstawowej albo i wcześniej, była fragment z końcówki 6. rozdziału Ewangelii Mateusza:

Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie?  Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? (Mt 6:25-26)

A najbardziej werset 33:

Starajcie się naprzód o królestwo /Boga/ i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. (Mt 6:33)

Fragment ten towarzyszył mi całe życie i stanowił dla mnie niesamowitą pociechę w trudniejszych momentach finansowych, i chociaż w dzieciństwie w mojej rodzinie się bynajmniej nie przelewało i często powtarzano, że brakuje pieniędzy, nie poddawałem się pesymizmowi i mocno wierzyłem, że wystarczy mi na wszystko, czego potrzebuję.

Gdy później zacząłem dokładniej poznawać Biblię, moim ulubionym wersetem został ten z Listu do Rzymian 8:28:

Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według [Jego] zamiaru. (Rz 8:28)

Stanowił dla mnie jak gdyby kontynuację i niejako ulepszenie Mt 6 – i rozumiałem go tak, iż Bóg ma baczenie nie tylko na moje finanse ale i całe życie – i wszystko, co mnie spotyka, w jakiś sposób obróci się ku dobremu.

Ten werset był jak plaster na duszę w najtrudniejszych momentach życia.

Wiele innych fragmentów Biblii również pomagało mi przejść przez życie z optymizmem, i podobnie się dzieje w życiu milionów innych chrześcijan na całym świecie. Istnieje sporo fragmentów biblijnych uznawanych nawet przez współczesną psychologię jako świetne afirmacje i ponadczasowe sentencje, których powtarzanie może przynieść ulgę w trudnych chwilach.

Gdyby na tym kwestia się kończyła, mógłbym zakończyć pisanie tego artykułu i… zlikwidować tę witrynę.

Ale nie mogę.

Istnieje również wiele fragmentów biblijnych, których przeczytanie powoduje u ludzi falę lęku. Ta sama Biblia dla tych samych ludzi czasami jest źródłem pociechy i inspiracji, czasami – ogromnego strachu. I przez wiele lat należałem do tej grupy.

Abym w ogóle w jakimkolwiek stopniu ufał Biblii, musiałem wierzyć, że nie ma w niej sprzeczności. Jakakolwiek sprzeczność byłaby również błędem, a jeśli znalazłbym w niej choć jeden błąd, kto zagwarantuje mi, że nie ma ich tam miliona? I że na przykład cała historia o Jezusie Chrystusie nie jest wymyślona?

Wszystko, albo nic.

Biblię wciąż jednak uważałem za księgę dającą światu radość, a gdy widziałem fragmenty, które napawały mnie lękiem, mówiłem sobie,  że na pewno mówią coś innego niż widzę; po prostu ich nie rozumiem.

Co bardzo znamienne, ilekroć dorwałem się do jakiegoś komentarza Biblijnego (a znajdywanie ich nie było łatwe – mówię o czasach przed-Internetowych), z ogromnym zdziwieniem zauważałem, iż najbardziej niepokojące mnie fragmenty Biblii są po prostu na ogół… pomijane. Czyżby rozumienie ich było aż tak oczywiste… dla wszystkich, tylko nie dla mnie? A może… autorzy komentarzy też ich nie rozumieli i nie chcieli się do tego przyznać?

Później, kiedy korzystałem już z Internetu, potrafiłem nierzadko znaleźć wytłumaczenie jakiegoś fragmentu, które mnie uspokajało, ale – o dziwo – nie na długo. Kilka tygodni później w jakiś magiczny sposób moje rozumienie danego fragmentu znów napawało mnie lękiem, a „pozytywne egzegezy” ulatniały się z głowy bez śladu.

Wiele lat musiało upłynąć, zanim zrozumiałem, dlaczego tak się działo. I jak paradoksalna, i to na wielu płaszczyznach, była to sytuacja.

Głównym powodem mojego dwoistego widzenia Bibilii był… dwoisty sposób, na który widziałem Boga.

Z jednej strony – uosobienie miłości. Tak, jak Jezus na ziemi – nikogo nie potępiał, każdemu wybaczał, pocieszał, leczył.

Z drugiej… twórca piekła, gdzie większa część ludzkości będzie się smażyć bez końca.

Tak długo jak w swojej głowie przedstawiałem Boga jako takiego hipokrytę, tak długo Biblia też stanowiła dla mnie zbiór sprzecznych ze sobą stwierdzeń.

A dlaczego tak szybko zapominałem kojące mnie egzegezy? Nie wiedziałem jeszcze, że nasz mózg traktuje powtarzanie jako wykładnię wiarygodności i wagi danego zagadnienia (repetitio est mater studiorum – powtarzanie jest matką nauki!). Jeżeli z kazalnic słyszałem sto lub dwieście razy, że dany fragment grozi mi piekłem, i później czytałem go w Biblii i przypominałem sobie w pamięci wiele setek, jeśli nie tysięcy, razy, negatywne rozumienie było we mnie tak mocno zakorzenione, że szaleństwem byłoby spodziewanie się, iż jednokrotne przeczytanie innego komentarza spowoduje u mnie zmianę zdania.

Fakt, którego znajomość bardzo by mi pomogła, jest taki, iż…

 Tłumaczenie Biblii to niezwykle trudne zadanie.

Mamy do czynienia z językami w wersjach od wielu setek lat nie używanymi; poszczególne księgi osadzone są w wielu różnorodnych kulturach, kompletnie odmiennych od znanych nam dzisiaj, no i Biblia spisywana była przecież na przestrzeni co najmniej półtora tysiąca lat, a język zawsze zmienia się z czasem. Najstarsze jej fragmenty (niektórzy uważają, iż najstarsza jest Księga Hioba, pisana blisko XX wieku p.n.e.) mogą mieć bardzo odmienny język od najmłodszych (przykładowo Księgi Malahiasza, która spisywana była pod koniec V wieku pne).

Co to oznacza w praktyce dla nas? Ano że albo pół życia poświęcimy studiowaniu Biblii: jej języków, kontekstu kulturowego, politycznego i wielu innych) aby móc powiedzieć coś z niemal pewnością… albo zaufamy tlumaczom i egezegetom.

Teoretycznie nie miałbym problemu z tym zaufaniem… gdyby nie okazało się, że  ten sam tekst może przez to różne grona zaufanych ekspertów z tytułami naukowymi tłumaczony lub interpretowany na krańcowo odmienne sposoby.

Podawano mi „jedynie słuszne” tłumaczenie nie informując nawet, że są inne, alternatywne, albo że pojawiło się ono niedawno. Niekwestionowana niemal w środowiskach protestantów ewangelikalnych koncepcja porwania Kościoła (głosi ona z grubsza, iż wszyscy wierzący chrześcijanie znikną z powierzchni ziemi przed stanowiącymi początek końca świata prześladowaniami) pojawiła się zaledwie w XVIII wieku i dopiero stosunkowo niedawno uświadomiłem sobie, że jest w całości oparta ja jednym, jedynym wersecie (1 Tes 4:17) – a przecież już jako nastolatek wiedziałem, iż nie wolno żadnych doktryn budować na pojedynczych wersetach.

Co jest bardziej prawdopodobne – że przez prawie 2000 lat od napisania Listu do Tesaloniczan nikt nie wpadł na to, o czym pisał Paweł, czy że… ktoś dopuścił się nadinterpretacji?

I wtedy z moich oczu opadła zasłona. Zrozumiałem, że to, co wiem o Biblii, może mieć wiele wspólnego z moim Kościołem, ale z samą Biblią – niekoniecznie.

Okazało się, że muszę…

Nauczyć się czytać Biblię od nowa.

Do każdego fragmentu podejść tak, jak gdybym nigdy o nim wcześniej nie słyszał. Nie było to bardzo łatwe, zwłaszcza na początku, ale i tutaj można nabrać wprawy! I po takim czytaniu z radością odkryłem, że Biblia jednak jest spójna, i że nie głosi niczego takiego, co powinno dziś u kogolwiek wywoływać lęk. Niepokojące interpretacje są tylko i wyłącznie wymysłem religii, gdyż spętanych strachem łatwiej kontrolować, łatwiej trzymać w niewoli i… łatwiej doić z nich pieniądze.

Kiedy dzisiaj widzę wersety, które wywoływały u mnie dosłownie ciarki na plecach, z jednej strony mam ochotę się śmiać z własnej naiwności, z drugiej jednak nie do śmiechu mi gdyż pamiętam, ile autentycznego cierpienia we mnie wywołały, i wiem, że w wielu ludziach wywołują wciąż.

Artykuł ten miał być początkowo tylko o tytułowym Hbr 12:14. Dostaję pytania od czytelników bloga i ten werset, z prośbą o wytłumaczenie, o co w nim chodzi, pojawia się w nich dość często. Mógłbym to zrobić w kilku zdaniach, jednak jak wyżej opisałem, mnie samemu kiedyś takie wytłumaczenia na niewiele się zdawały. Podczas emailowych konwersacji, jeśli wyjaśnię komuś jeden werset, w następnym emailu z reguły dostaję kilka następnych, i nierzadko kręcimy się w kółko.

Jak przestać bać się Biblii?

Istnieje kilka podstawowych zasad, po zrozumieniu których nawet jeśli zobaczymy jakiś podejrzanie wyglądający fragment Biblii, przyznamy najwyżej, że go nie rozumiemy, ale nie będzie spędzał nam on snu z powiek!

Najważniejszą kwestią do rozważenia jest odpowiedź na pytanie…

Czy Bóg rzeczywiście jest miłością?

Jeżeli tak, to według Rz 13:10 „miłość nie wyrządza zła bliźniemu” i niczego złego z rąk Boga obawiać się nie musimy – tak samo, jak nie musi niczego złego z naszej ręki obawiać się dziecko, które naprawdę kochamy.

Nie musimy się zatem bać wiecznego ognia, tortur, czyścca, sądu – bo jeśli Bóg jest miłością, to miłość tylko od Niego otrzymamy.

Kiedy naprawdę  w to uwierzymy, i pamiętać również będziemy o trudnościach w tłumaczeniu i interpretacji Biblii, bez problemu już zaakceptujemy fakt, iż Biblia rzeczywiście jest, jak czasami się ją określa, „listem miłosnym Boga do ludzi”, i jeśli po przeczytaniu jakiegoś fragmentu wydaje nam się że tak nie jest, to wiemy, że…

…tak nam się tylko wydaje.

Kiedy dzisiaj spoglądam na wersety, których się kiedyś bałem, widzę, że prawie wszystkie one mają następujące cechy wspólne:

  1. Nigdy ich nie analizowałem, słowo po słowie, tak naprawdę ich zatem nie znałem, znałem tylko ich interpretację.
  2. Zupełnie nie znałem ich kontekstu bezpośredniego, czyli kilku, kilkunastu wersetów występujących przed i po wersecie/fragmencie będącym meritum sprawy
  3. Nie zdawałem sobie sprawy, jak sprzeczna z logiką jest interpretacja, którą nauczyła mnie religia.

I świetnym przykładem będzie tutaj właśnie Hbr 12:14.

Przyjrzyjmy się tekstowi:

Starajcie się o pokój ze wszystkimi i o uświęcenie, bez którego nikt nie zobaczy Pana. (Hbr 12:14)

Jest to werset, który spędza sen z oczu wielkiej liczbie chrześcijan – wystarczy przejrzeć fora dyskusyjne by zobaczyć, jak często się pojawia.

Jego interpretacja religijna jest następująca:

„Starajcie się z całych sił nie grzeszyć, bo jak nie będziecie, to nigdy Boga nie zobaczycie i skończycie w piekle”.

„Uświęcenie” bowiem oznacza, w rozumieniu większości chrześcijan, zwłaszcza tych, którzy Biblię uważają za jedyne w pełni wiarygodne źródło objawienia, proces „upodabniania się do Chrystusa”, a z Biblii wynika, iż Chrystus był podobny do nas w 100% – z wyjątkiem grzechu.

Kiedy jednak przyjrzymy się tekstowi w taki sposób, jak gdybyśmy widzieli go po raz pierwszy, co widzimy?

Widzimy dwa terminy, które mogą do końca nie wydawać się jasne:

– co to znaczy dążyć do uświęcenia?

– co to znaczy zobaczyć Pana?

I trzecia kwestia, która wynika z tych dwóch – czymkolwiek uświęcenie jest, jaki jest procent wypełnienia jest niezbędny, aby zobaczyć Pana? 100%? 90%? 10%?

I jak to ma się też do licznych wersetów, w których uświęcenie przedstawiane jest jako rzecz skończona, dokonana – przykładowo 1Kor 6:11?

Dzisiaj już umiem stawiać takie pytania, kiedyś nie przychodziły nawet mi do głowy. Wydają się głupie? Nie upierałbym się za cenę życia że powiedzonko „nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi” jest zawsze prawdziwe, w tej sytuacji jednak myślę, że ma świetne zastosowanie!

Gdyby ktoś mi dzisiał pokazał Hbr 12:14 i powiedział, że on mnie przestrzega przez utratą zbawienia, jeśli się nie uświęcę, spytałbym od razu: czy aby zobaczyć Pana wymagane jest 100% uświęcenie? Bezgrzeszność? I tutaj prawie zawsze usłyszę „nie” więc będę dalej ciągnąć – więc ile? Czy może samo dążenie już się liczy? I może upodobnienie się do Chrystusa w 0.001% – uniknięcię jakiegoś jednego grzeszku – już wystarczy?

A jeśli nie to… proszę pokazać mi, który fragment Biblii mi to wyjaśnia, bo ten najwyraźniej NIE! Czy mam uwierzyć, że w tak istotnej kwestii, jak moje zbawienie, Biblia pozostałaby niejasna?

Ktoś powie, że się czepiam. Że przesadnie analizuję każde słowo i celowo staram się nie widzieć jasnego przesłania, który werset głosi. Moim jednak zdaniem niełatwo znaleźć jakąkolwiek wypowiedź, która będzie jednakowo jasna dla wszystkich.

Pomyślmy przez chwilę:

Jaka jest najlepsza forma komunikacji?

Jeżeli myślisz „słowa”, pomyśl jeszcze raz.

Wyobraź sobie, że widzisz po raz pierwszy w życiu jakąś osobę.

Chcesz ją przekonać, że ją kochasz.

Czy po prostu pójdziesz do niej i powiesz „kocham cię”?

No tak, ona cię nie zna i spojrzy na ciebie jak na wariata. Załóżmy więc, że jakoś ją zapoznasz, spędzicie kilka godzin na miłych rozmowach przy kawie i wtedy jej powiesz, że ją kochasz.

Uwierzy ci?

Załóżmy jednak – z nutą szaleństwa – że osoba ta ci uwierzyła!

Jak jednak dokładnie zrozumie twoje stwierdzenie?

Czy „kocham cię” oznacza „kocham cię jak bliźniego i zrobię wszystko dla twojego dobra”?

Czy może „zakochałem się w tobie i nie wyobrażam sobie życia bez ciebie?”

Więcej przykładów podałbym gdybym pisał ten artykuł po angielsku, bo „I love you” może jeszcze mieć o wiele więcej znaczeń; przykładowo czasami oznacza zwykłe „lubię cię”, a czasem jest żartem, który można przetłumaczyć jako „jesteś niemożliwy”.

Słowa nie są idealną formą komunikacji.

Słowom można uwierzyć, można je też odrzucić. Słowa można zinterpretować na mnóstwo różnych sposobów, czego dowodem jest chociażby jedna Biblia i kilkaset chrześcijańskich denominacji, nie licząc sekt, z których każda rozumie jej słowa w nieco odmienny sposób.

A czy w obrębie jednego Kościoła wszyscy członkowie rozumieją Biblię w dokładnie taki sam sposób? Ha ha! Dobry żart. Prowadziłem kilka lat grupy biblijne – i na ogół wszyscy uczestnicy chodzili do tego samego kościoła – i po tym doświadczeniu mogę stwierdzić, że trudno wręcz znaleźć doktrynę, którą wszyscy rozumieją tak samo.

Kolejny aspekt komunikacji:

Czy wierzysz, że Bóg komunikuje się z każdym człowiekiem, czy tylko z wybranymi?

Wydaje mi się, że wierzenie, iż Bóg przemawia tylko do nielicznych, jest łatwym sposobem na zrzucenie odpowiedzialności z siebie. „Nie jestem wybrany, Bóg mi nic nie powiedział, więc nic nie wiem”.

Większość ludzi, którzy określają się jako wierzący, uważają dzisiaj jednak, że Bóg komunikuje się z każdym. Różni ludzie określą to na różne sposoby – kontakt bezpośredni, poprzez myśli, doświadczenia lub uczucia. Głos Boży nazwą Duchem Świętym, albo też intuicją, duszą lub sercem.. Popatrzmy teraz jednak, ile na przestrzeni historii człowieka było sytuacji, kiedy Bóg bezpośrednio, przy użyciu zwykłej rozmowy, komunikował się z ludźmi?

Chrześcijanie wymienią Adama i Ewę, patriarachów, proroków, apostołów, i może to wydać się sporo, ale patrząc na wszystkie tysiące lat historii człowieka dojdziemy zaraz do wniosku, że tę formę komunikacji – rozmowy przy pomocy słów – Bóg wybierał wyjątkowo rzadko. Nawet jedna na milion żyjących ludzi Boga ani nie widziała, ani nie słyszała.

Czy to nie sugeruje, iż Bóg nie sądzi, iż słowa są idealnym sposobem komunikacji? Często jednak są jedynym, jaki mamy – i autor Listu do Hebrajczyków uznał, że ten sposób będzie najlepszym z dostępnych.

Pamiętajmy tylko, iż dojście od „co autor chciał przekazać Hebrajczykom” do „co Bóg chce przekazać mnie dzisiaj” może być o wiele mniej oczywiste i bardziej zawiłe, niż się wydaje.

No dobrze. Spójrzmy na kontekst omawianego wersetu. Wpierw kontekst bezpośredni. Co widzimy?

Cały rozdział 12 to jakaś przestroga. Ale przed czym? Zaczyna się on tymi słowami:

I my zatem mając dokoła siebie takie mnóstwo świadków, odłożywszy wszelki ciężar, [a przede wszystkim] grzech, który nas łatwo zwodzi, winniśmy wytrwale biec w wyznaczonych nam zawodach. (Hbr 12:1)

Tutaj drobna uwaga – niemal zawsze, kiedy widzę coś dodanego w nawiasach kwadratowych (czyli nie występujące w tłumaczonym tekście), wyczuwam jakąś chęć przekłamania ze strony tłumaczy. W wersecie nie ma słów, które zdaniem tłumaczy być powinny, więc je dodali, abyśmy rozumieli dany fragment… tak samo jak oni!

O jakie zawody chodzi? Wyznaczone…nam? To znaczy komu? Wszystkim chrześcijanom? A może tylko adresatom Listu? Potrzebuję się więcej dowiedzieć o Liście do Hebrajczyków.

Zaglądam na jego początek, na ogół znajdziemy tam autora i adresatów. Niestety, pudło. Większość dzisiejszych badaczy Biblii stwierdza, że autorstwo tego listu jest nieznane, choć styl miejscami przypomina apostoła Pawła.  Podobieństwo to wskazywać może na kogoś z jego najbliższych współpracowników i być może List ten był pisany przez jednego z jego uczniów lub… Paweł dał go komuś do edycji. Różnica stylu między Hbr a Listami Pawła jest jednak bardzo duża. Apostoł Paweł pisze wprawdzie poprawnym językiem, na tyle dobrym, iż wielu biblistów uważa, iż greka była jego rodowitym językiem, jednak Hbr jest napisany językiem wręcz mistrzowsko komponowanym i spotkałem się z nazywaniem go najlepiej napisaną księgą Nowego Testamentu pod względem stylistycznym.

A adresaci? Nigdzie nie ma dosłownie napisane, że jest to list do Żydów (Hebrajczycy to inne określenie Żydów), jednak już pobieżna jego analiza wykazuje jasno, iż pisany był do konkretnej grupy ludzi i jego tematem była korekta konkretnej, niewłaściwej postawy, którą wykazywali. Autor często odnosi się do Starego Testamentu co pozbawione byłoby sensu gdyby pisał do jakiejkolwiek innej grupy ludzi.

Pominę tutaj ogromną więszość tego, co wiadomo na ten temat, zainteresowani na pewno znajdą odpowiednie źródła informacji, summa summarum: ten List pisany był tylko do chrześcijan pochodzenia żydowskiego, przestrzegał przed konkretnymi błędami doktrynalnymi i odnosił się do konkretnych wydarzeń, które miały się wkrótce – czyli kwestia najwyżej kilku lat – wydarzyć.

Jeżeli znajdziemy zapewnienie, iż ta informacja jest prawdziwa, jakikolwiek niepokój związany z jakimkolwiek jego fragmentem (a List ten ma tych „straszących wersetów” wyjątkowo wiele) powinien zniknąć.

Jeżeli tak się nie dzieje; jeśli wciąż niepokoi mnie, że zbyt słabe staranie spowoduje, iż nigdy nie ujrzę Boga, powinienem odłożyć wszystko co mnie na tym świecie zajmuje i zająć się tylko jedną kwestią – jaki jest naprawdę Bóg? Czy naprawdę jest miłością? Czy gniewa się na mnie za coś, czy nie? Czy Jezus wziął na siebie cały grzech, czy nie? Czy umarł za wszystkich ludzi, czy nie?

Jeżeli długo byłeś osobą religijną, najprawdopodobniej czytanie Biblii nic ci nie da – często potrzeba wielu lat aby zapomnieć o religijnej interpretacji i móc czytać Biblię bez niej.

Skąd zatem czerpać wiedzę o Bogu?

Nie musisz się tutaj (ani nigdzie indziej) bynajmniej ze mną zgadzać, ale jestem absolutnie przekonany, iż typowe dla śmierci klinicznej doświadczenia: podróżowanie tunelem, rozmowa ze świetlistą postacią, poczucie miłości, podróżowanie poza ciałem – są prawdziwe i zostały naukowo udowodnione. Oczywiście mnóstwo naukowców utożsamia Boga z religią i po tym, jak nauka była przez religię tępiona przez całą historię – co dzieje się do dzisiaj – są a priori ateistami – i wyśmiewają bez czytania jakiekolwiek próby naukowego podchodzenia do tematu istnienia Boga lub świadomości po śmierci ciała. Również znakomita większość chrześcijan albo odrzuca prawdziwość tych doświadczeń i przypisuje je halucynacjom, albo uważa je za dzieła szatana – no, ale nic dziwnego – jeżeli wszystkim pokazuje się Bóg, który akceptuje nas bezwarunkowo i nie straszy piekłem, to na pewno nie jest to prawdziwe 🙂

Mam nadzieję, że udało mi się przekazać moje najważniejsze przesłanie tego artykułu: jeżeli boisz się wersetów, to boisz się Boga, bo w wersetach nigdy nie ma nic, co miało straszyć ludzi tysiące lat później. Poznaj Boga miłości – i nauczysz się czytać Biblię jako list miłosny skierowany do nas.

Analizowanie wszystkich strasznych wersetów nie ma sensu.

No tak, ale może dokończymy choćby analizę chociaż tego wersetu z tytułu? 🙂

Przyznam się, że nie rozumiałem wielu tekstów Nowego Testamentu nawet długo po tym, jak uwolniłem się z religijnego strachu. Moja perspektywa była już inna, nie przejmowałem się tym zbytnio, ale po prostu lubię wiedzieć, i jak czegoś nie wiem, to…………nie lubię tego 🙂 Nie miałem jednak pomysłu, jak pogodzić fakt, iż Nowy Testament zawiera sporo zapowiedzi ponownego przyjścia Chrystusa, ale stawia je nie w przyszłości – nie tej odległej o tysiące lat, ale w bardzo bliskiej. Przyjmowałem kiedyś, jak większość Biblistów, iż apostołowie się mylili… ale w takim razie żadne ich słowo nie mogłoby być przyjęte z pewnością, czyż nie?

Pozwólcie, że podzielę się z Wami pewnym odkryciem, którego nie będę szerzej omawiał bo temat to na całą kolejną witrynę, ale może stanowić wstęp do ciekawych badań.

Pamiętacie zapewne ten werset:

Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, nadchodzącego w obłoku z wielką mocą i chwałą. (Łk 21:27)

Jest też w Biblii kilka innych miejsc zapowiadających to wydarzenie.

A teraz spójrzmy na relację Józefa Flawiusza (żył w latach 37 – ok. 100), który był historykiem, i bynajmniej nie chrześcijaninem. Fragment ten pochodzi z książki „Wojna żydowska” opisującej losy Żydów od II wieku p.n.e. do końca wojny z Rzymem, której jednym z najbardziej przełomowych wydarzeń było oblężenie i zniszczenie Jerozolimy – które moim zdaniem niemal idealnie pasuje do aramejskiego określenia Gehenna, i przed którym wielokrotnie przestrzegał Jezus.

Relacja Józefa Flawiusza:

I znów w niewiele dni po święcie dwudziestego pierwszego dnia miesiąca Artemizjos zauważono nieziemskie i niewiarygodne zjawisko. To, o czym będę mówił, mogłoby wyglądać, wydaje mi się, na jakąś bajkę, gdyby nie wyszło z ust naocznych świadków i gdyby nieszczęścia, które potem nastąpiły, nie zgadzały się z tymi znakami. Otóż przed zachodem słońca w całym kraju pokazały się w powietrzu wozy i uzbrojone hufce wojska, które pędziły przez obłoki i otaczały miasto. („Wojna żydowska”, Księga VI, rozdział 5., 16 (123))

Hmmm.. obłoki?

Czy był na nich też Jezus?

Życzę owocnych poszukiwań i pokoju w sercu!

I jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy będą ożywieni (1Kor 15:22)

Ostatnia edycja: 22 marca 2019

Czy twoje poglądy są… twoimi?

Wiele lat należałem do jednego z Kościołów protestanckich określających się jako biblijnie wierzących. I ja również, rzecz jasna, miałem się za biblijnie wierzącego. I chociaż przez wiele lat obserwowałem obecny w moim w innych Kościołach ciekawy fenimen, nie odnosiłem go zupełnie do siebie.

Jaki to fenomen?

Chrześcijaństwo to jedna z tak zwanych „religii księgi”. Centralne miejsce w doktrynie chrześcijańskiej ma Biblia i wszystkie zasady chrześcijaństwa powinny najlepiej się na niej opierać, a przynajmniej jej nie przeczyć.

Istnieje jednak kilkaset chrześcijańskich denominacji i wieie z nich mają doktryny które wzajemnie sobie przeczą.

Niektóre z tych denominacji zmieniają te doktryny co jakiś czas i dzisiaj zaprzeczają temu, co głosiły kilka lat temu.

Mało tego! Niektóre z nich jednocześnie głoszą doktryny, które przeczą sobie wzajemnie!

I jakby tego było mało, większość wyznawców nie wie niemal nic o doktrynach Kościoła, do którego należą. Część potrafi powtórzyć hasła słyszane co niedziela ale zapytani o uzasadnienie głoszonych prawd wiary…. poproszeni o ich obronę w oparciu o jakieś rzeczowe argumenty… tutaj już doświadczysz wiecej ciszy, niż w klasztorze buddyjskim!

Piszę to o chrześcijaństwie ale te same zjawiska funkcjonują we wszystkich innych religiach.

Islam podzielony jest nie gorzej niż chrześcijaństwo, i chociaż teoretycznie opiera sie w 100% na Koranie, mamy jego trzy główne odmiany (sunnicki, szyicki i charydżycki) i ich obrońcy nie raz sięgają do miecza by wykazać swoją wyższość, ale i pośród nich są głębokie podziały i przypomina to jako żywo chrześcijański podział na katolików i protestantów… i setki demominacji wewnątrz nich. A judaizm? To samo – jedna Księga, ale nie jedna interpretacja – i istnieją różniące się diametralnie odmiany judaizmu takie jak ortodoksyjny, konserwatywny, rekonstrukcjonistyczny, mesjanistyczny, karaicki itp itd.

Pójdźmy jeszcze dalej – czy znajdziemy przynajmniej jednomyślność wśród członków tych samych odmian religii? Otóż nie. Najczęściej bowiem spotkamy… bezmyślność. Większość członków Kościołów bądź to akceptyje narzucane im doktryny w sposób bezrefeksyjny, albo też po cichu je odrzuca ale nikomu o tym nie mówi.

Widziałem ankiety przeprowadzane w Polsce w czasie, gdy ponad 90% Polaków deklarowało się, że należą do Kościoła rzymsko-katolickiego. 60% odrzucała wiarę w istnienie osobowego zła (diabła, szatana), choć to jeden z katolickich dogmatów, a Kościoł ten automatycznie wyklucza ze swojego członkostwa każdego, który odrzucałby choćby najmniejszą z „prawd wiary”.

Ten sam Bóg! Ta sama święta księga! A w praktyce – chaos światopoglądowy.

Wspomnialem na początku, że nie odnosiłem tego wszystkiego do siebie. Co mam na myśli? Otóż podobnie jak niemal wszyscy wyznawcy religii byłem przekonany, że mam rację, i że moje poglądy są jak nabardziej… moje.

Myliłem się i w jednym, i w drugim.

Dopiero zrozumienie, jak działa ludzka psychika, sprowokowało mnie do refleksji.

***

Całe życie uważam Biblię za najbardziej niesamowita księgę świata ale po latach naiwnego myślenia, że wszyscy się tylko nią kierują, wpierw zacząłem rozumieć, jak trudną księgą ona jest, a – lata później – jak skomplikowana ludzka psychika jest.
O trudnościach w rozumieniu Biblii napisałem już tutaj ((więcej o ty, piszę tutaj: https://pewnosczbawienia.pl/trudnosci-w-rozumieniu-biblii/), teraz zastanówmy się nad tym, w jaki sposób używamy mózgu.

Istnieje równie powszechne, co błędne, przekonanie, iż ludzie to istoty myślące, ulegające czasami emocjom.

Ostatnie odkrycia dotyczące funkcjonowania mózgu twierdzą, iż jest raczej odwrotnie.

Nasz mózg ma wbudowane mnóstwo mechanizmów które dbają, byśmy go zbytnio nie przemęczali. Pomyślmy przez chwilę, ile dzisiaj informacji do nas każdego dnia dociera. Przejdźmy się 10 minut po ulicach zatłoczonego miasta i nasze oczy zarejestrują setki twarzy, zapachów; tysiące dźwięków, setki tysięcy kształtów i kolorów. Ale co z tego zapamiętamy? Niemal nikt nie potrafi cofnąć się pamięcią kilka dni wstecz i powiedzieć, co dokładnie o tej samej godzinie robił, widział czy myślał. Ja nie pamiętam, co dokładnie robiłem o tej porze wczoraj.

Jakkolwiek część naukowców uważa, iż pojemność naszych mózgów jest niemal nieograniczona – i że wszystkie zarejestrowane informacje są w niej zachowywane – często po takim 10 minutowym spacerze nie pamiętamy zupełnie nic, zwłaszcza gdy zajęci byliśmy rozmową lub myśleniem o czymś. Z gigabajtów danych które nasz mózg zarejestrował podczas tego spaceru, zostały nam… bity. To, co zostało, i byliśmy tego świadomi, nazwijmy świadomością – a to wszystko inne nazwijmy nieświadomością – lub podświadomością.

Podświadomość ma zatem o wiele więcej informacji niż nasza świadomość, i zarządza niemal całym naszym życiem. Przede wszystkim zarządza wszystkimi procesami życiowymi, z których na codzień nie zdajemy sobie sprawy – oddychaniem, trawieniem, podziałami komórkowymi i tysiącami innych. Podświadomość potrafi też przykładowo prowadzić samochód – kiedy nasza świadomość pogrążona jest w rozmyślaniach i nie musimy podejmować świadomych decyzji, którego pedała użyć lub skręcić w prawo czy w lewo.

Gdybyśmy nie mieli podświadomości, bylibyśmy nieustannie zajęci podejmowaniem tysięcy decyzji. Już taki spacer wymagałby myślenia, czy po lewej nodze idzie prawa czy nie, i które kilkadziesiąt mięśni trzeba skurczyć lub rozkurczyć by zrobić kolejny krok. Podświadomość to zatem taki autopilot, który pozwala nam wybrać, na czym chcemy się skupić i trudno wyobrazić sobie bez niej życia.

Problem w tym, że możemy pozwolić podświadomości podejmować takie decyzje, które powinna podjąć świadomość. Kiedy idziemy do sklepu może nam się wydawać, iż to my wybraliśmy jakąś markę produktu, ale w rzeczywistości może być to wybór podświadomy, jako że podświadomość nie zapomniała stojących przy drodze reklam, choć zupełnie na nie nie zwracaliśmy uwagi.

I o ile może nam być wszystko jedno, który proszek do prania kupimy, i możemy wręcz podziękować podświadomości, że jak gdyby od razu po wejściu do sklepu wiedzieliśmy, który proszek wybrać, o tyle ta sama podświadomość może również nam wybrać nawet męża czy żonę, gdzie przemyślenie wyboru byłoby raczej wskazane.

Przepis na problem? Życie z rozmysłem!

Medytacja i „mindfulness” – które można przetłumaczyć jako „życie z rozmysłem” mogą to zmienić, jednak uczenie się tego jest długotrwałym procesem i większość ludzi się nigdy na niego nie decyduje. Im dłużej jednak to trenujemy, tym więcej decyzji, które codziennie podejmujemy, są naprawdę naszymi, i coraz więcej odkrywamy, ile naszych dotychczasowych działań bądź wierzeń powinny ulec zmianie.

Zachęcam do poznania tego tematu, ale istnieje mnóstwo miejsc w Internecie i książek które go dokładnie opisują, tutaj skupię się na Biblii, bo to ona jest główną bohaterką tego bloga.

* * *

Jeżeli cokolwiek pamiętasz z Biblii, nieważne czy jesteś katolikiem, protestantem, czy wiarę swoją określasz innymi słowy bądź też uważasz się za niewierzącego – myślisz, że wiesz, co w Biblii jest napisane.

Co jednak, gdy stanie obok ciebie ktoś inny, kto – opierając się na tych samym fragmencie biblijnym – powie, że ten fragment „mówi” coś zupełnie innego?

A co, jeśli to będzie wiele osób, może dwadzieścia, i każda będzie mówić coś innego?

Słowa Biblii się nie zmieniają. Zmienia się ich interpretacja.

Jeżeli słyszysz jakiś fragment od dziecka, i zawsze interpetowano go w ten sam sposób, zawkestionowanie tej interpretacji może wydać się równie szalone jak podważenie faktu, że Słońce codziennie wstaje na wschodzie.

My wszyscy mamy takie nienaruszalne dogmaty, których kwestionowanie nigdy nam nawet nie przyszło do głowy, i często nie ma tym nic złego – nie ma sensu przemęczać mózgu w mało istotnych sprawach – ale co, jeśli ten dogmat sprawia, że jesteśmy nieszczęśliwi?

Zachęcam cię do tego, co odmieniło moje życie i przywróciło do niego radość i pokój – przyjrzyj się swoim poszczególnym biblijnym wierzeniom i zapytaj się, czy rzeczywiście są one twoje czy może jednak zostały ci przekazane i nigdy ich nie kwestionowałeś.

Zwłaszcza ważne jest, aby przyjrzeć się tym wierzeniom, które wywołują w nas niepokój.

* * *

Kiedy ktoś zada mi pytanie, co to jest drzewo i jak wygląda, jestem w stanie udzielić odpowiedzi i czuć się zupełnie pewny swego. Widziałem i dotykałem mnóstwo drzew.

Kiedy ktoś mnie spyta, jaka jest najbliższa Słońcu gwiazda, odpowiem że Proxima Centauri, i również będę czuł się pewien swego. Czy jednak kiedykolwiek gwiazdę tę widziałem? Mierzyłem odległość od niej?

Moja opinia na temat drzew jest moją opinią.

Moja opinia na temat tej gwiazdy – już nie.

Nie poświęciłem w życiu ani minuty jej weryfikacji. Czy mogę zastem powiedzieć, że jest to moja opinia?

Niespecjalnie. To opinia, którą załyszałem i powtarzam.

Ważne jest uświadomienie sobie, że posiadanie niezweryfikowanych opinii nie jest samo w sobie złe, gdyż przede wszystkim niemożliwa jest ich osobista weryfkacji w każdym przypadku. Nikt nie ma wystarczająco możliwości i czasu ku temu. Ważne jest jednak by wiedzieć, które z moich prawd są zweryfikowane, a które nie.

Ja wierzę, że Proxima Centauri jest najbliższą Słońcu gwiazdą ale nie zamierzam poświęcać czasu studiowaniu astronomii by móc fachowo ocenić rzetelność naukowców, którzy doszli do tego wniosku. No i nie mam obecnie możliwości wsiąść do stastku kosmicznego, w którym mógłbym zwiedzić kawałeczek naszej galaktyki i dać świadectwo naocznie zaobserwowanej rzeczywistości.

Zastanów się teraz – ile twoich opinii jest naprawdę twoich? Zweryfikowanych przez ciebie?

Ile doktryn chrześcijańskich, w które wierzysz, jest naprawdę twoich? Przykładowo czy Jezus jest naprawdę Synem Bożym? Czy Biblia jest wiarygodna? Czy po śmierci rzeczywiście czeka nas sąd Boży?

Gdyby zadać mi te pytania, kiedy miałem 10 lat, nie sądzę abym zawahał się przez chwilę – wszyscy, których znałem, w to wierzyli, więc chyba mogłem im zaufać, prawda? Dorastałem w dość religijnym domu. Tak wcześnie jak było to możliwe uczono mnie „prawd wiary”. Ludzie, których przez pierwsze 20 lat życia znałem, utrzymywali, że wierzą w to samo – i tak samo jak nigdy nie kwestionowałem, że chleb smaruje się masłem, nie pastą do zębów – nie kwestionowałem też dogmatów.

Jeżeli jednak jakieś neurony w moim mózgu postanowiłyby zaprotestować i zamiast powtarzania cudzych poglądów, zweryfikować swoje i samemu odpowiedzieć na pytania, część mózgu natychmiast zaprotestowałaby – ta część, która zawiaduje emocjami. Nasza podświadomość mogłaby stworzyć teorię – nawet całkiem prawdopoodobną – że kwestionowanie wszystkich dokoła będzie niemile widziane i może skończyć się niewesoło. Dlatego podświadomość może starać się nas uspokoić, a nawet podsunąć nam jakieś fałszywe argumenty, bylebyśmy nie wpadli w kłopoty. Niestety, bardzo często to uspokajanie to niedźwiedzia przysługa.

Teraz – głównie dzięki Internetowi – nie ma problemu ze znalezieniem ludzi myślących inaczej niż ogół, ale w czasach mojego dzieciństwa to było trudne. Kwestionowanie czegoś, w co wierzy ogół, jest czasem równie proste, jak wyjście na ulicę nago.Czasem jednak… wciąż nie. Zwłaszcza wtedy, gdy w swoich wątpliwościach czujesz się zupełnie samotny.

Jeżeli na początku XX wieku jakiś kraj był w 90% katolicki, lub muzułmański, lub jakikolwiek inny, ten procent się niemal nie zmienił. Na tym przykładzie najlepiej widać, iż większość ludzi potrafi całe życie nie uruchomić krytycznego myślenia w kwestii tak ważnej, jak religia, która przecież ma związek z każdą dziedziną życia – i zdaniem wielu, również wieczności.

Zachęcam do obejrzenia tego filmiku:

„Ukryty eksperyment pokazuje, że większość ludzi zachowuje się jak owce”

Kobieta siedzi w poczekalni u okulisty, i – o czym nie wie – wszyscy prócz niej to aktorzy. Mają za zadanie co jakiś czas na chwilę wstawać. Co robi ta kobieta? Nie mając pojęcia, po co, nie pytając, wbrew logice (bo jaki niby miałby być cel czegoś takiego?) zaczyna robić to samo. I zupełnie nie znaczy to, że z tą kobietą jest coś nie tak. Być może ma skończone z wyróżnieniem studia, bardzo wysoki iloraz inteligencji. Większość z nas zachowałaby się tam dokładnie tak samo.

No dobrze, załóżmy, że zdecydujesz się zrewidować swoje poglądy i nie zważać na to, co pomyślą lub powiedzą o tym inni. Może pojawić się jeszcze jeden problem – problem, który mnie osobiście trzymał mnie w ryzach wiele lat.

Czy Bóg mnie ukarze za moje wątpliwości?

W niektórych religiach uczy się, że wątpliwości są złe, pochodzą od szatana. Wywołuje w nas to wtedy strach, iż nasze powątpiewanie w to wszystko, co nauczono nas o Bogu, jest Bogu niemiłe i może być karane.

Pewnego pięknego dnia jednak zrozumiałem, dlaczego mnie tego uczono. Nie chciano, bym samodzielnie myślał, bo tak długo jak tego nie robiłem, byłem posłuszną owieczką, która nie odejdzie nigdzie od stada, którą będzie można sterować i czerpać z niej zyski.

Bóg dał nam umysł ciekawy nowych rzeczy. Uczenie sprawia nam radość. Jezus stawiał ludziom nieustannie pytania, a nie robił wykłady doktrynalne. Wniosek z tego taki, że Bogu nigdy nie przyszłoby do głowy karać nas za stawianie pytań. Prędzej ukarałby nas za nieużywanie rozumu, którym nas obdarzył!

Wyrwanie się z więzów jest bolesne… to tak, jakbyśmy nieopatrznie wpadli w środek kłujących krzaków i każdy ruch sprawia nam ból. Pierwszy pomysł – nie ruszać się. Nie będzie bolało.

I tak w nich tkwić.

Ale… co to za życie?

Kiedy jednak się poruszymy, kolce będą próbować nas zatrzymać. Ludzie powiedzą, że szukamy dziury w całym. Że komplikujemy sobie życie.

To będzie boleć. Ale jak przy wyrwaniu się z tego krzaka… poboli chwilę i zapomnimy zaraz o bólu – z radości, że jesteśmy wolni, nic nas nie krępuje i możemy iść, gdzie chcemy!

ostatnia edycja: 6 lutego 2021

List do Hebrajczyków –dziś zbawiony, a jutro?

W chrześcijaństwie istnieje mnóstwo różnic dogmatycznych, nie tylko między denominacjami, ale nawet wewnątrz ich. Najwięcej gorączki zawsze wywołuje temat zbawienia – i nic dziwnego, jeśli przez wiele tygodni wybieramy miejsce spędzenia dwóch tygodni wakacji, miejscu spędzenia wieczności powinno się rzecz jasna poświęcić o wiele więcej uwagi.


Większość denominacji protestanckich uznaje, iż zbawienia można być pewnym, jednak spierają się wciąż o to, czy raz zdobyte zbawienie można utracić. Ci, którzy uważają, że można, używają do poparcia swoich tez niemal zawsze dwóch fragmentów z Listu do Hebrajczyków.

Oto one.

Niemożliwe jest bowiem tych – którzy raz zostali oświeceni, a nawet zakosztowali daru niebieskiego i stali się uczestnikami Ducha Świętego, zakosztowali również wspaniałości słowa Bożego i mocy przyszłego wieku, a /jednak/ odpadli – odnowić ku nawróceniu. Krzyżują bowiem w sobie Syna Bożego i wystawiają Go na pośmiewisko. Ziemia zaś, która pije deszcz często na nią spadający i rodzi użyteczne rośliny dla tych, którzy ją uprawiają, otrzymuje błogosławieństwo od Boga. A ta, która rodzi ciernie i osty, jest nieużyteczna i bliska przekleństwa, a kresem jej spalenie (Hbr 6:4-8)

 

Jeśli bowiem dobrowolnie grzeszymy po otrzymaniu pełnego poznania prawdy, to już nie ma dla nas ofiary przebłagalnej za grzechy, ale jedynie jakieś przerażające oczekiwanie sądu i żar ognia, który ma trawić przeciwników. Kto przekracza Prawo Mojżeszowe, ponosi śmierć bez miłosierdzia na podstawie [zeznania] dwóch albo trzech świadków. Pomyślcie, o ileż surowszej kary stanie się winien ten, kto by podeptał Syna Bożego i zbezcześcił krew Przymierza, przez którą został uświęcony, i obelżywie zachował się wobec Ducha łaski. Znamy przecież Tego, który powiedział: Do Mnie [należy] pomsta i Ja odpłacę. I znowu: Sam Pan będzie sądził lud swój. Straszną jest rzeczą wpaść w ręce Boga żyjącego. (Hbr 10:26-31)


Teksty te brzmią na pierwszy rzut oka… groźnie. Idealnie wręcz pasują do tradycjonalnego nurtu chrześcijaństwa i jego wizji piekła, gdzie większość ludzkości po wieczność smażyć się będzie w ogniu. Pytany byłem o nie wiele razy, jednak długo zwklekałem z napisaniem o nich artykułu. Dlaczego?

Ano dlatego, iż w kontekście chrześcijańskiego dylematu „niebo albo piekło” ten tekst brzmi tak fatalnie, że nie wierzę, iż istnieje tłumaczenie, które kogokolwiek przekona. Jeżeli wciąż ktoś wciąż wierzy w to, że istnieje piekło, gdzie ludzie będą się w nieskończoność smażyć, jeden artykuł nie może spowodowac, iż ktoś nagle odrzuci obraz Boga – wiecznego kata i przyjmie obraz Boga – miłości.

Ilekroć dostawałem pytanie dotyczące tych tekstów, osoba, która je zadawała, na ogół wierzyła w istnienie piekła i się go bała. Doskonale potrafię się wczuć w tę sytuację, gdyż byłem w niej przez wiele lat.

Kiedy obawiamy się piekła, szukamy rozpaczliwie egzegezy różnych tekstów, które zdają się nam pójściem do niego grozić, ale stajemy wtedy przed takim problemem, iż ich prawie nigdy nie sposób wytłumaczyć, jeśli pozostaniemy przy ogólnie przyjętej chrześcijańskiej interpretacji Nowego Testamentu – czyli tej, która zakłada, iż Chrystus przyszedł na świat przestrzegać ludzi wszystkich czasów przed piekłem.

Także jeżeli taką interpretację wyznajesz, najlepiej chyba będzie, jeśli w tej chwili skończyć to czytać.

Wciąż tu jesteś? Jeśli tak, wiesz zapewne, że powszechna interpretacja opisanek w Biblii misji Jezusa jest całkowicie przekręcona. Chrystus nie przyszedł przestrzegać ludzi wszystkich czasów przed piekłem.

Mało tego, Chrystus nie przyszedł w ogóle do „ludzi wszystkich czasów”. Przyszedł do ludzi określonego czasu – i określonego narodu. I wiadomo o tym nie od kogokolwiek innego, ale od Niego samego.

„ Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela.” Mt 15:24b

Nawet powiedzenie, że Jezus przyszedł tylko do Żydów, jest zbyt szerokie – dom Izraela to tylko część narodu żydowskiego.

A jaka była treść przesłania, którą Jezus kierował do Izraela?

Odtąd począł Jezus nauczać i mówić: Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo niebieskie. (Mt 4:17)

Co to znaczy „bliskie jest królestwo niebieskie”? Chrześcijańskie tłumaczenie przesłania Chrystusa to na ogół „przestańcie grzeszyć i uwierzcie w Jezusa, aby w ogóle móc myśleć o pójściu do nieba”.Jezus jednak mówi „bliskie jest królestwo niebieskie” – czy może to oznaczać niebo?

Jeśli komuś mówimy „bliska jest śmierć twoja” to nie mamy na myśli iluś tam lat; tak się mówi kiedy komuś zostało kilka godzin, a może dni, życia. Czy Jezus mówi wszystkim, że za kilka dni zginą?

Oczywiście, że nie! Królestwo niebieskie nie ma nic wspólnego z niebem! I w ogóle dlaczego niebieskie? Nie o kolor tu chodzi, a odniesienie do niebios. Gorliwi religijni Żydzi obawiali się, iż używanie wyrazu „Bóg” jest łamaniem przykazania, więc często mówili „niebo” zamiast „Bóg”. Ewangelia Mateusza została skierowana do Żydów i stąd autor nie chciał urażać odbiorców,; pozostali ewangeliści mówią o królestwiem Bożym, nie niebieskim (więcej możesz przeczytać tu.

Najważniejsze jest jednak to, iż królestwo to nie miało nic wspólnego z tym, co czeka człowieka po śmierci. Obiecane było Żydom od pokoleń i miało być zwykłym, ziemskim królestwem, gdzie Żydom powodziłoby się dobrze i i gdzie wreszcie nie byli by nękani przez nieprzyjaciół. W tym znaczeniu, od którego Jezus rozpoczął swoją misję, ogóle nie ma nic wspólnego z nami dzisiaj. Więcej na ten temat znajdziesz w powyżej wspomnianym artykule.

Jezus też wielokrotnie używał gróźb – lub ładniej to ujmując – przestróg – i chociaż nigdy nie dawał w żaden sposób znać, że przestrzega tym samym wszystkich ludzi żyjących po wsze czasu, chrześcijaństwo dzisiaj odnosi niemal każde Jego słowo do każdego człowieka.

Kiedy jednak odrzucimy nie oparte na logice religijne nadinterpretacje widać wyraźnie, iż mówiąc o śmierci w ogniu Jezus nigdy nie miał na myśli ani wiecznej agonii, ani ognia piekielnego, lecz zwykłą, fizyczną śmierć w zwykłym, ziemskim ogniu. Przestrzegał przed strasznym pogromem wojsk rzymskich, które w roku 70 wdarły się do Jerozolimy, zniszczyły i spaliły miasto, w tym i jej mieszkańców.

Według różnych relacji zginęło od kilkuset tysięcy do ponad miliona Żydów. Nawet w dzisiejszym świecie, gdzie żyje kilkadziesiąt razy tyle ludzi co wtedy, byłaby to trudna do wyobrażenia hekatomba, nic dziwnego zatem, iż Jezus kierował z ogromnym naciskiem przestrogi przed nią dla Narodu Wybranego.

To jeden z zadniczych przełomów, które muszą dokonać się w umyśle każdego człowieka, zanim będzie mógł rozumieć Biblię. Sam wiele lat myślałem, iż zaprzeczanie temu, iż słowa Jezusa są wciąz identycznie aktualne dla każdego jest się nieomal bluźnierstwem, umniejszaniem samego Chrystusa, ale pomyślmy – istnieje sporo nakazów lub przykazań w Biblii, gdzie nikt nie ma dzisiaj wątpliwości, że już nikogo nie dotyczą. Czy fakt, iż jacyś ludzie włożyli Ewangelie do osobnej części Biblii, nazywając ją Nowym Testamentem, zmienia cokolwiek? Jeśli za Nowy Testament chrześcijaństwo uznaje czasy dzisiejsze, gdy dokonała się już ofiara Chrystusa, niemal całość Ewangelii powinna wciąż być przecież… w Stary Testamencie!

Nieważne, gdzie co jest umieszczone – i na której stronie – ważne jest to, iż wnikliwe badanie tekstu bez żadnych uprzedzeń i bez kościelnych „wytycznych” pokazuje bez cienia wątpliwości, iż misja Jezusa nie tylko nie była skierowana do wszystkich ludzi i wszystkich czasów, ale w ogóle nie dotyczyła ich losów po śmierci.

Ofertę otrzymania królestwa otrzymali wyłącznie Żydzi, co zgodne było z Pismami i z proroctwami. Oni jednak ją odrzucili. Nie potrafili zaakceptować całości przesłania Chrystusa – zwłaszcza tego, iż na tym świecie nie chodzi o rządzenie innymi, ale im służenie. Oferta królestwa jednak była wciąż dla nich aktualna nawet po śmierci Chrystusa, co widzimy na początku Dziejów Apostolskich w przemówieniu apostoła Piotra (Dz 2), którego wielu chętnie słucha, jednak po stronie ludzi z władzą jest o wiele więcej przeciwników niż zwolenników. Ostatecznie czara goryczy przelewa się, gdy po płomiennej mowie Szczepana, zostaje on zamordowany (Dz 7).

I wtedy wszystko się zmienia.

Nie ma już oferty ziemskiego królestwa dla Izraela. Wpierw Piotr dostaje poznanie faktu, iż dla Boga nie ma znaczenia nasza narodowość (Dz 11) co dla przeciętnego Żyda było niepojęte. Wciąż jednak przesłanie kierowane jest głównie dla Żydów, i wciąż stosowany jest chrzest wodny (który – czego chrześcijaństwo też nie rozumie – nigdy nie był kierowany dla kogokolwiek prócz Żydów i tych, którzy do ich religii chcieli dołączyć – zobacz tu.

Nowe przesłanie wymaga nowego posłannika! Zostaje nim apostoł Paweł, któremu Jezus w objawieniach oznajmia prawdziwie Dobrą Nowinę. Paweł potrzebuje wiele czasu by z przeciwnika Chrystusa stać się Jego głoscielem, ale kiedy jest gotowy, pozostali apostołowie dowiadują się od niego rzeczy, o których nie mieli pojęcia, choć mieli łaskę fizycznego przebywania z Chrystustem przez kilka lat.

Lecz głosimy tajemnicę mądrości Bożej, mądrość ukrytą, tę, którą Bóg przed wiekami przeznaczył ku chwale naszej (1 Kor 2:7)

„Tajemnica” to wyraz używany przez Pawła często i podkreśla on, że do czasów mu obecnych tajemnicy tej nie znał nikt; Jezus zresztą nie raz mówił swoim uczniom, iż wszystkiego powiedzieć im jeszcze nie w owym czasie nie mógł (J 16:12).

W skrócie przesłanie Pawła jest następujące – nieprzyjaźń między człowiekiem a Bogiem była tylko w naszych umysłach, prawdą jest doskonały pokój, do którego nie są potrzebne żadne ceremonie ani przykazania. Do uwierzenia w to proste przesłanie nie trzeba było znać Pism, i było ono uniwersalnie łatwe do zrozumienia – co widać po sukcesach misyjnch Pawła i wielu założonych przez niego lokalnych kościołach.

Co jednak z Żydami? Oni od półtora tysiąca lat obarczeni byli Prawem Mojżesza – 613 przykazaniami, których przestrzeganie miało zapewnić całemu narodowi dostatek i bezpieczeństwo.

Abstrahując na moment – proszę zwrócić uwagę: kary i nagrody za przestrzeganie przykazań nigdy nie odnosiły się do wiecznego losu człowieka, jedynie doczesnego, i najczęściej mowa była o nich w kontekście całego narodu, nie indywidualnych ludzi. Dzisiejsze chrześcijaństwo traktuje przykazania dokładnie odwrotnie. No i temat przykazań dotyczył zawsze wyłącznie Izraela, gdyż był częścią Przymierza między nim a Bogiem. Jest to też fakt zupełnie nie rozumiany przed chrześcijaństwo.

Przykazania były jednak w świadomości Żydów zakorzenione bardzo mocno i nie można było o nich po prostu zapomnieć. Powiedzieć im po prostu „już nie musicie przestrzegać przykazań” nie wystarczało – potrzeba było jakiegoś bardzo mocnego argumentu.
I tym argumentem było dzieło Jezusa Chrystusa.

Idealnie wypełnił On wszystko, co w świadomości Izraela potrzeba było wypełnić – proroctwa z Pism, system ofiarniczy, kapłaństwo. Każdy Żyd, który zrozumiał i uwierzył w to, co zrobił Chrystus, automatycznie zostawał całkowicie uwolniony z jarzma Prawa. I dzisiaj słyszy się o sytuacjach, gdy któryś wyznawca judaizmu, przeczytawszy Nowy Testament, bez żadnego przekonywania z czyjejkolwiek strony dochodzi do wniosku, iż Jezus jest oczekiwanym przez Izrael mesjaszem!

Dla wielu Żydów jednak było to zbyt proste. Zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe – można pomyśleć, a może też chodzi o to, iż przykazania, choć uciążliwe i zaburzające ideę relacji, mają jeden „plus” – dają nam do ręki możliwość oceniania, sądzenia i stawiania się ponad innych. Przeciwnicy nowej Ewangelii chcieli albo w ogóle zanegować istotę dzieła Chrystusa, lub ją przynajmniej umniejszyć, utrzymując, iż system ofiar z Prawa mojższeszowego wciąż powinien być przestrzegany.

I tu dopiero dochodzimy do Listu do Hebrajczyków, gdyż to jest właśnie jego temat.

Według różnych źródeł List ten pisany był między rokiem 67 a końcem lat 90, jednak w Hbr 8:5 użyty jest czas teraźniejszy w wyrażeniu „służą w świątyni”, natomiast wers 9:1 dodatkowo pokazuje, iż świątynia wciąż stoi.

I wszystko staje się proste.

W Ewangelii Łukasza Jezus przestrzega przed rokiem 70:

Skoro ujrzycie Jerozolimę otoczoną przez wojska, wtedy wiedzcie, że jej spustoszenie jest bliskie. Wtedy ci, którzy będą w Judei, niech uciekają w góry; ci, którzy są w mieście, niech z niego uchodzą, a ci po wsiach, niech do niego nie wchodzą! (Łk 21:20-21)

Żydzi, którzy uwierzyli w Jezusa i uwolnili się od systemu ofiarniczego, nie potrzebowali już do niczego świątyni, a nawet ci, którzy wciąz mieszkali w Jerozolimie, dostali na wiele lat wcześniej ostrzeżenie, które uratuje im życie, jeśli…

…jeśli w nie uwierzą.

„Uwierz w Jezusa, a będziesz żył”, miało wtedy jak najbardziej doczesne i praktyczne znaczenie – i nie miało nic wspólnego z „pójściem do nieba” (o „pójściu do nieba” Biblia w ogóle nic nie mówi, o czym mało który chrześcijanin wie).

I w tym sensie każdy, kto uwierzył w Jezusa, miał życie, a pozostali zginęli.

Spaleni zwykłym ogniem, i nie przez diabła, a przez rzymskich żołnierzy.
List do Hebrajczyków pisany jest tuż przed zniszczeniem Jerozolimy. Groźba była straszna i trudno, by List ten nie używał niezbyt groźnie brzmiących słów. Przez wiele lat dla mnie osobiście szczególnie niepokojąco i dziwnie brzmiał fragment z Hbr 10:31: „straszną jest rzeczą wpaść w ręce Boga Żywego”.

Jak po takich słowach można myśleć o Bogu jak o miłującym Tatusiu?

Chrześcijaństwo stara się pogodzić obraz „doskonale miłującego” i „doskonale sprawiedliwego” Boga ale moja logika zawsze takiemu tłumaczeniu oponowała. Jeśli popełnię przestępstwo i zostanę złapany, to w sądzie albo zostanę skazany, albo ułaskawiony – nie ma trzeciej opcji – i jeśli zostanę skazany, kara będzie identycznie dotkliwa, czy sędzia ma opinię dobrodusznego i miłosiernego człowieka, czy nie.

Piszę „nie ma trzeciej opcji” ale wiem, wiem, chrześcijaństwo tę opcję wymyśliło – doskonale miłosierny Bóg wybacza ludziom, a doskonale sprawiedliwy wykonuje karę na Chrystusie. Czy to jest logiczne? Rozważania na ten temat znajdziesz tutaj.

Czy można zatem pogodzić obraz Boga – miłości z tekstem „straszna to rzecz wpaść w ręce Boga Żywego?”

Można, jeżeli poznamy kontekst językowy Biblii na tyle, by nauczyć się myśleć podobnie do tego, jak myśleli adresaci Listu do Hebrajczyków.

Chrześcijaństwo przedstawia Boże kary i sądy jako coś, co Bóg czynnie robi, tymczasem analiza Biblii pokazuje nam zupełnie inne pojęć tych zrozumienie. Kiedy Biblia wspomina o jakimkolwiek dosłownym sądzie, za każdym razem są to wydarzenia, których dokonuje człowiek, nie Bóg.

W Starym Testamencie niemal zawsze sąd odnosi się do wojny lub bitwy, w której jakiś naród zostaje pokonany. Bóg daje wielokrotnie ludziom alternatywę – albo będą przestrzegać przykazań i zostaną cudownie ocaleni, albo zostaną pozostawieni sami sobie. Bóg nie poprowadzi nieprzyjacielskiej armii, Bóg po prostu zostawi rzeczy swojemu biegowi. Nie spowoduje, iż rozpadną się mury Jerycha; nie sprawi, iż rozstąpi się morze albo że wygra armia wielokrotnie mniejsza ilościowo, nie ześle aniołów z nieba.

O sądzie Bożym Paweł pisze na początku Listu do Rzymian, zwłaszcza w rozdziale 2., w 1. natomiast używa zwrotu „Dlatego wydał ich Bóg poprzez pożądania ich serc na łup nieczystości” (Rz 1:24a) – w jaki sposób wydał? Po prostu nie zainterweniował. Dozwolił, aby rzeczy biegły swoim naturalnym torem.

Sąd, o którym mowa w Liście do Hebrajczyków, to pogrom na Żydach w wykonaniu armii rzymskiej. Jednym z „cudownych” sposobów ich ocalenia było posłuchanie Jezusa, który przepowiedział, w którym momencie trzeba uciekać. Niewierzący Jezusowi zostali poddani sądowi Bożemu – jednak sam Bóg nie miał nic wspólnego z podbojami Rzymu. To Rzym chciał zdobyć Jerozolimę i wymordować tych, którzy stali na przeszkodzie.

Dla mnie dzisiaj zabawne jest to, iż rozdział zawierający te „straszne” słowa zawiera rónież jeden z moich ulubionych wersetów. Używać go można jako mantry przy „dyskusjach” z legalistami:

A grzechów ich i ich nieprawości nie wspomnę więcej. (Hbr 10:17 BW)

Bóg obiecuje nie wspominać naszych grzechów ale jednocześnie straszy?

W rozdziale trzecim autor porównuje sytuację Hebrajczyków do losów Izraela na pustyni – okazawszy niewiarę, błąkali się po pustyni i dopiero ich dzieci weszli do Ziemi Obiecanej, sami zaś polegli na pustyni. Znowu – mowa o ziemskich losach człowieka. Życie kontra śmierć, a nie niebo kontra piekło!

Począwszy od 7:18 autor wyjaśnia dobitnie, iż stare prawo z kapłaństwem i ofiarami jest obecnie bezużyteczne – jako że Jezus Chrystus, doskonały kapłan, który dokonał ofiary jeden, jedyny raz – w imieniu wszystkich.

W rozdziale 8 wspomina o świątyni i rozdział kończy się słowami „to, co się przedawnia i starzeje, bliskie jest zniszczenia” – i słowa to prorokują, co wkrótce stanie się ze świątynią.

Rozdział 8 zawiera też parafrazę wyżej cytowanego 10:17 – „ulituję się nad ich nieprawością i nie wspomnę więcej na ich grzechy”… dlaczego te słowa są tak rzadko cytowane w kościołach? Może dlatego, że niewygodnym faktem jest to, że chociaż Bóg nie chce wspominać grzechów, jest są one wielu wspólnotach tematem większości kazań?

Cytowany wszędzie do znudzenia, zupełnie wyrwany z kontekstu 9:27 „A jak postanowione ludziom raz umrzeć, a potem sąd” też nie może mieć nic wspólnego z chrześcijańskim „Sądem Ostatecznym”, jako że Bóg obiecał nie wspominać więcej ludzkich grzechów – tylko jest dobitnym porównaniem – tak, jak wszyscy ludzie umierają raz, tak i raz umarł Chrystus, złożywszy jednokrotną, doskonałą ofiarę, której nie ma potrzeby powtarzać.

A Hebrajczycy chcieli powtarzać. Część ich uważała, iż należy kontynuować składanie ofiar w świątyni, i do nich wyłącznie kierowane są wszystkie przestrogi z Listu.
Rozdział 10 kończy się słowami „My zaś nie należymy do odstępców, którzy idą na zatracenie, ale do wiernych, którzy zbawiają swą duszę. ” – i to dobitnie pokazuje, iż autor nie ma na myśli o wiecznym losie człowieka, a jedynie ziemskim. Jeżeli się dziwisz, prawdpodobnie nie wiesz, iż biblijny wyraz „dusza” nie ma nic wspólnego z „nieśmiertelną cząstką człowieka” – i przeczytać o tym możesz tutaj.

List można podsumować jako wykład teologiczny, skierowany do obeznanych z tradycjami i prawem starotestamentalnym ludzi. Chrystus wypełnil doskonale Prawo Mojższesza i nie ma potrzeby wracania do niego!

Podobnie zatem do długich opisów rodowodów zarówno ze Starego jak i Nowego Testamentu, podobnie do przepisów dekoracji Arki Przymierza lub wyglądu szat kapłańskich, dla znakomitej większości ludzi i List do Hebrajczyków nigdy nie miał żadnego praktycznego odniesienia.

Odpowiadając najkrócej na często mi zadawane pytanie „czy nie powinienem się martwić słowami z Listu do Hebrajczyków” powiedziałbym po prostu – nie, bo nie jestem Hebrajczykiem!