Jedyny powód, dla którego wierzysz w piekło.

Dzisiaj nieco wyjątkowy artykuł! Nie dość że niedługi, to jeszcze zupełnie nie ma w nim teologii! Teologicznie temat omówiłem lata temu tutaj. Po kilku latach nagle przyszła mi ochota na postawienie kropki nad „i”.

Wyjątkowo – bez wstepów i do rzeczy!

Jeżeli wierzysz w istnienie piekła… dlaczego w nie wierzysz? Skąd wiesz, że naprawdę istnieje?

  • Czy wiesz to z Biblii?
  • Czy ktoś ci powiedział?
  • Może sam Bóg ci to objawił?
  • Wyczytałeś gdzieś?
  • To twój własny wniosek?

Może… wszystkiego po trochu?

Zapewne na niejedno z powyższych pytań wielu ludzi wierzących w istnienie piekła odpowie twierdząco, ale co jeśli prawda jest o wiele prostsza?

Wierzysz w piekło dlatego, że urodziłeś się w Polsce.

I nie, to nie dowcip. Najwyżej – pewne uproszczenie.

Wierzysz w piekło, bo urodziłeś się w rodzinie rzymskokatolickiej na przełomie XX i XXI wieku, w kraju jeszcze wtedy w ponad 90% katolickim, i bardzo możliwe, że nawet nie znałeś ludzi wierzących inaczej, a jeżeli znałeś, to wszyscy traktowali ich z pogardą, To wszystko spowodowało, że zmiana tego poglądu wiązać by się mogła z takimi problemami, różnego rodzaju ostracyzmem lub prześladowaniami, że twoja świadomość w ogóle nie brała pod uwagi jego kwestionowania.

Zanim jeszcze poznałeś tajniki posługiwania się ludzką mową zapewne uczestniczyłeś w coniedzielnej albo częstszej Mszy Świętej. Wkrótce, kiedy jeszcze miałeś kilka lat i krytyczne myślenie było ci obce, zaczęto cię uczyć, że piekło istnieje, i nigdy nawet nie starano się zaznajomić cię z alternatywnymi wierzeniami, a jeśli już, to wyśmiewając je i potępiając.

Kiedy przybyło ci trochę lat i włączyłeś krytykę do swojego repertuaru postaw, czasem i może przychodziły ci do głowy pytania lub wątpliwości, ale kiedy się nimi dzieliłeś, albo cię wyśmiewano, albo nikt nic sensownego nikt nie umiał ci odpowiedzieć.

Bardzo możliwe jednak że te wątpliwości się nigdy nie pojawiały i nie ma w tym nic dziwnego.

Czy kwestionowałeś kiedyś konieczność oddychania?

Ja przyznam, że nigdy.

Nasz mózg umarłby z wycieńczenia gdyby próbował kwestionować wszystko dokoła.

Wszyscy, których znam, oddychają? Nie muszę nad tym myśleć, oddycham i tyle.

Wszyscy, których znam, wierzą w piekło? Nie muszę nad tym myśleć, wierzę i tyle.

Zmieńmy teraz dowolny niemal szczegół z twojego życiorysu:

Przenieśmy go o kilka tysięcy kilometrów w dowolnym kierunku geograficznym.

Przesuńmy go ponad 1000 lat do tyłu albo o kilkadziesiąt lat do przodu.

Zmieńmy wyznawaną religię twojej rodziny.

Oceniłbym na oko, że szanse, iż wierzysz w piekło, spadają z 95% do 1%.

Być może nawet nie słyszałbyś nigdy żadnych szczegółów o doktrynie piekła; może tylko tyle, że gdzieś tam są ludzie którzy wierzą, że po śmierci Bóg będzie ich karał.
I jeżeli o piekle usłyszałbyś pierwszy raz, kiedy już byłeś dorosły, i gdyby ktoś ci opowiedział, jak to będący nieskończoną miłością Bóg, uczący wszystkich ludzi wybaczać wszystko bez granic, nadstawiać drugi policzek i odpłacać dobrem za zło; jak to ten miłosierny Bóg stworzył jezioro ognia, w którym większość Jego umiłowanych dzieci będzie smażyć się bez końca, wysyłając przy tym resztę ludzi do raju, gdzie będą oni ucztować bez ustanku, być może łaskawie odbierając im pamięć o ich rodzinie i przyjaciołach cierpiących nieopisane męki…

Jakby ci to wszystko ktoś powiedział…

Powiedziałbyś, że to

najgłupsza opowieść, jaką kiedykolwiek słyszałeś!

Niespójna, pozbawiona sensu i że nie ma mowy, by ktoś normalny na świecie w to uwierzył.

No, ale ktoś wierzy. Według statystyk, ponad 2 miliardy ludzi są chrześcijanami.

Oczywiście – dzisiaj istnieje mnóstwo liberalnych odłamów chrześcijaństwa, odrzucających zupełnie ideę piekła, i nawet wśród ludzi wciąż będących członkami największych Kościołów uczących piekła, jak rzymsko-katolicki, anglikański, luterański czy baptystyczny – i wśród nich jest coraz więcej ludzi piekło kwestionujących – przy czym często utrzymują to w tajemnicy bo wciąż zdarza się, że „nieprawowierność” można przypłacić prześladowaniem.

Pamiętam gdy jako nastolatek zacząłem odważniej kwestionować różne dogmaty, na ogół słyszałem od znajomych czy rodziny, że zapewne szatan mnie opętał, jednak trudno nazwać to prześladowaniem.

Prześladowania bałem się z innej strony – ze strony Boga – pomimo tego, że już w wieku 20-kilku lat miałem za sobą kilka zmian Kościołów, doktryna o piekle była tak cudownie wprana i wprasowana w mój mózg, że pomimo ogromu pytań i wątpliwości lat mi zajęło kolejne 20, aż ostatecznie zrozumiałem, że…

Hola hola.. .bo z tego zaraz następny akapit powstanie, i następny.. tak naprawdę już skończyłem swoją puentę. I nie rozpisuję się dalej!

Wszystko, co istotnego miałem do powiedzenia, zawiera się w tym jednym zdaniu:

Wierzyłem w piekło tylko dlatego, że urodziłem się w Polsce.

 

Ostatnia edycja – 8 marca 2022

Straszące wersety: Bez świętości nikt nie ujrzy Pana (Hbr 12:14)

Każdy, kto kocha Biblię, ma swoje ulubione wersety.  Biblijne internetowe programy i wyszukiwarki podają często zestawienia najpopularniejszych i najczęściej wyszukiwanych – i królowałby tu dla większości chyba chrześcijan zapewne werset z Ewangelii Jana 3:16 (ale nie króluje, gdyż niemal każdy zna go doskonale na pamięć):

Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. (J 3:16)

jest jeszcze Jeremiasza 29:11, który pociesza bojących się o jutro:

Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was – wyrocznia Pana – zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie. (Jer 29:11)

jak i również początek Psalmu 23 dla tych, którym brakuje pieniędzy:

Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. (Ps 23:1)

Na wysokiej pozycji w popularności wyszukiwań jest też werset z Listu do Filipian 4:13 dla tych, którzy często upadają:

Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia. (Flp 4:13).

Moim ulubionym fragmentem, odkąd pamiętam, a musiało to być na początku szkoły podstawowej albo i wcześniej, była fragment z końcówki 6. rozdziału Ewangelii Mateusza:

Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie?  Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? (Mt 6:25-26)

A najbardziej werset 33:

Starajcie się naprzód o królestwo /Boga/ i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. (Mt 6:33)

Fragment ten towarzyszył mi całe życie i stanowił dla mnie niesamowitą pociechę w trudniejszych momentach finansowych, i chociaż w dzieciństwie w mojej rodzinie się bynajmniej nie przelewało i często powtarzano, że brakuje pieniędzy, nie poddawałem się pesymizmowi i mocno wierzyłem, że wystarczy mi na wszystko, czego potrzebuję.

Gdy później zacząłem dokładniej poznawać Biblię, moim ulubionym wersetem został ten z Listu do Rzymian 8:28:

Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według [Jego] zamiaru. (Rz 8:28)

Stanowił dla mnie jak gdyby kontynuację i niejako ulepszenie Mt 6 – i rozumiałem go tak, iż Bóg ma baczenie nie tylko na moje finanse ale i całe życie – i wszystko, co mnie spotyka, w jakiś sposób obróci się ku dobremu.

Ten werset był jak plaster na duszę w najtrudniejszych momentach życia.

Wiele innych fragmentów Biblii również pomagało mi przejść przez życie z optymizmem, i podobnie się dzieje w życiu milionów innych chrześcijan na całym świecie. Istnieje sporo fragmentów biblijnych uznawanych nawet przez współczesną psychologię jako świetne afirmacje i ponadczasowe sentencje, których powtarzanie może przynieść ulgę w trudnych chwilach.

Gdyby na tym kwestia się kończyła, mógłbym zakończyć pisanie tego artykułu i… zlikwidować tę witrynę.

Ale nie mogę.

Istnieje również wiele fragmentów biblijnych, których przeczytanie powoduje u ludzi falę lęku. Ta sama Biblia dla tych samych ludzi czasami jest źródłem pociechy i inspiracji, czasami – ogromnego strachu. I przez wiele lat należałem do tej grupy.

Abym w ogóle w jakimkolwiek stopniu ufał Biblii, musiałem wierzyć, że nie ma w niej sprzeczności. Jakakolwiek sprzeczność byłaby również błędem, a jeśli znalazłbym w niej choć jeden błąd, kto zagwarantuje mi, że nie ma ich tam miliona? I że na przykład cała historia o Jezusie Chrystusie nie jest wymyślona?

Wszystko, albo nic.

Biblię wciąż jednak uważałem za księgę dającą światu radość, a gdy widziałem fragmenty, które napawały mnie lękiem, mówiłem sobie,  że na pewno mówią coś innego niż widzę; po prostu ich nie rozumiem.

Co bardzo znamienne, ilekroć dorwałem się do jakiegoś komentarza Biblijnego (a znajdywanie ich nie było łatwe – mówię o czasach przed-Internetowych), z ogromnym zdziwieniem zauważałem, iż najbardziej niepokojące mnie fragmenty Biblii są po prostu na ogół… pomijane. Czyżby rozumienie ich było aż tak oczywiste… dla wszystkich, tylko nie dla mnie? A może… autorzy komentarzy też ich nie rozumieli i nie chcieli się do tego przyznać?

Później, kiedy korzystałem już z Internetu, potrafiłem nierzadko znaleźć wytłumaczenie jakiegoś fragmentu, które mnie uspokajało, ale – o dziwo – nie na długo. Kilka tygodni później w jakiś magiczny sposób moje rozumienie danego fragmentu znów napawało mnie lękiem, a „pozytywne egzegezy” ulatniały się z głowy bez śladu.

Wiele lat musiało upłynąć, zanim zrozumiałem, dlaczego tak się działo. I jak paradoksalna, i to na wielu płaszczyznach, była to sytuacja.

Głównym powodem mojego dwoistego widzenia Bibilii był… dwoisty sposób, na który widziałem Boga.

Z jednej strony – uosobienie miłości. Tak, jak Jezus na ziemi – nikogo nie potępiał, każdemu wybaczał, pocieszał, leczył.

Z drugiej… twórca piekła, gdzie większa część ludzkości będzie się smażyć bez końca.

Tak długo jak w swojej głowie przedstawiałem Boga jako takiego hipokrytę, tak długo Biblia też stanowiła dla mnie zbiór sprzecznych ze sobą stwierdzeń.

A dlaczego tak szybko zapominałem kojące mnie egzegezy? Nie wiedziałem jeszcze, że nasz mózg traktuje powtarzanie jako wykładnię wiarygodności i wagi danego zagadnienia (repetitio est mater studiorum – powtarzanie jest matką nauki!). Jeżeli z kazalnic słyszałem sto lub dwieście razy, że dany fragment grozi mi piekłem, i później czytałem go w Biblii i przypominałem sobie w pamięci wiele setek, jeśli nie tysięcy, razy, negatywne rozumienie było we mnie tak mocno zakorzenione, że szaleństwem byłoby spodziewanie się, iż jednokrotne przeczytanie innego komentarza spowoduje u mnie zmianę zdania.

Fakt, którego znajomość bardzo by mi pomogła, jest taki, iż…

 Tłumaczenie Biblii to niezwykle trudne zadanie.

Mamy do czynienia z językami w wersjach od wielu setek lat nie używanymi; poszczególne księgi osadzone są w wielu różnorodnych kulturach, kompletnie odmiennych od znanych nam dzisiaj, no i Biblia spisywana była przecież na przestrzeni co najmniej półtora tysiąca lat, a język zawsze zmienia się z czasem. Najstarsze jej fragmenty (niektórzy uważają, iż najstarsza jest Księga Hioba, pisana blisko XX wieku p.n.e.) mogą mieć bardzo odmienny język od najmłodszych (przykładowo Księgi Malahiasza, która spisywana była pod koniec V wieku pne).

Co to oznacza w praktyce dla nas? Ano że albo pół życia poświęcimy studiowaniu Biblii: jej języków, kontekstu kulturowego, politycznego i wielu innych) aby móc powiedzieć coś z niemal pewnością… albo zaufamy tlumaczom i egezegetom.

Teoretycznie nie miałbym problemu z tym zaufaniem… gdyby nie okazało się, że  ten sam tekst może przez to różne grona zaufanych ekspertów z tytułami naukowymi tłumaczony lub interpretowany na krańcowo odmienne sposoby.

Podawano mi „jedynie słuszne” tłumaczenie nie informując nawet, że są inne, alternatywne, albo że pojawiło się ono niedawno. Niekwestionowana niemal w środowiskach protestantów ewangelikalnych koncepcja porwania Kościoła (głosi ona z grubsza, iż wszyscy wierzący chrześcijanie znikną z powierzchni ziemi przed stanowiącymi początek końca świata prześladowaniami) pojawiła się zaledwie w XVIII wieku i dopiero stosunkowo niedawno uświadomiłem sobie, że jest w całości oparta ja jednym, jedynym wersecie (1 Tes 4:17) – a przecież już jako nastolatek wiedziałem, iż nie wolno żadnych doktryn budować na pojedynczych wersetach.

Co jest bardziej prawdopodobne – że przez prawie 2000 lat od napisania Listu do Tesaloniczan nikt nie wpadł na to, o czym pisał Paweł, czy że… ktoś dopuścił się nadinterpretacji?

I wtedy z moich oczu opadła zasłona. Zrozumiałem, że to, co wiem o Biblii, może mieć wiele wspólnego z moim Kościołem, ale z samą Biblią – niekoniecznie.

Okazało się, że muszę…

Nauczyć się czytać Biblię od nowa.

Do każdego fragmentu podejść tak, jak gdybym nigdy o nim wcześniej nie słyszał. Nie było to bardzo łatwe, zwłaszcza na początku, ale i tutaj można nabrać wprawy! I po takim czytaniu z radością odkryłem, że Biblia jednak jest spójna, i że nie głosi niczego takiego, co powinno dziś u kogolwiek wywoływać lęk. Niepokojące interpretacje są tylko i wyłącznie wymysłem religii, gdyż spętanych strachem łatwiej kontrolować, łatwiej trzymać w niewoli i… łatwiej doić z nich pieniądze.

Kiedy dzisiaj widzę wersety, które wywoływały u mnie dosłownie ciarki na plecach, z jednej strony mam ochotę się śmiać z własnej naiwności, z drugiej jednak nie do śmiechu mi gdyż pamiętam, ile autentycznego cierpienia we mnie wywołały, i wiem, że w wielu ludziach wywołują wciąż.

Artykuł ten miał być początkowo tylko o tytułowym Hbr 12:14. Dostaję pytania od czytelników bloga i ten werset, z prośbą o wytłumaczenie, o co w nim chodzi, pojawia się w nich dość często. Mógłbym to zrobić w kilku zdaniach, jednak jak wyżej opisałem, mnie samemu kiedyś takie wytłumaczenia na niewiele się zdawały. Podczas emailowych konwersacji, jeśli wyjaśnię komuś jeden werset, w następnym emailu z reguły dostaję kilka następnych, i nierzadko kręcimy się w kółko.

Jak przestać bać się Biblii?

Istnieje kilka podstawowych zasad, po zrozumieniu których nawet jeśli zobaczymy jakiś podejrzanie wyglądający fragment Biblii, przyznamy najwyżej, że go nie rozumiemy, ale nie będzie spędzał nam on snu z powiek!

Najważniejszą kwestią do rozważenia jest odpowiedź na pytanie…

Czy Bóg rzeczywiście jest miłością?

Jeżeli tak, to według Rz 13:10 „miłość nie wyrządza zła bliźniemu” i niczego złego z rąk Boga obawiać się nie musimy – tak samo, jak nie musi niczego złego z naszej ręki obawiać się dziecko, które naprawdę kochamy.

Nie musimy się zatem bać wiecznego ognia, tortur, czyścca, sądu – bo jeśli Bóg jest miłością, to miłość tylko od Niego otrzymamy.

Kiedy naprawdę  w to uwierzymy, i pamiętać również będziemy o trudnościach w tłumaczeniu i interpretacji Biblii, bez problemu już zaakceptujemy fakt, iż Biblia rzeczywiście jest, jak czasami się ją określa, „listem miłosnym Boga do ludzi”, i jeśli po przeczytaniu jakiegoś fragmentu wydaje nam się że tak nie jest, to wiemy, że…

…tak nam się tylko wydaje.

Kiedy dzisiaj spoglądam na wersety, których się kiedyś bałem, widzę, że prawie wszystkie one mają następujące cechy wspólne:

  1. Nigdy ich nie analizowałem, słowo po słowie, tak naprawdę ich zatem nie znałem, znałem tylko ich interpretację.
  2. Zupełnie nie znałem ich kontekstu bezpośredniego, czyli kilku, kilkunastu wersetów występujących przed i po wersecie/fragmencie będącym meritum sprawy
  3. Nie zdawałem sobie sprawy, jak sprzeczna z logiką jest interpretacja, którą nauczyła mnie religia.

I świetnym przykładem będzie tutaj właśnie Hbr 12:14.

Przyjrzyjmy się tekstowi:

Starajcie się o pokój ze wszystkimi i o uświęcenie, bez którego nikt nie zobaczy Pana. (Hbr 12:14)

Jest to werset, który spędza sen z oczu wielkiej liczbie chrześcijan – wystarczy przejrzeć fora dyskusyjne by zobaczyć, jak często się pojawia.

Jego interpretacja religijna jest następująca:

„Starajcie się z całych sił nie grzeszyć, bo jak nie będziecie, to nigdy Boga nie zobaczycie i skończycie w piekle”.

„Uświęcenie” bowiem oznacza, w rozumieniu większości chrześcijan, zwłaszcza tych, którzy Biblię uważają za jedyne w pełni wiarygodne źródło objawienia, proces „upodabniania się do Chrystusa”, a z Biblii wynika, iż Chrystus był podobny do nas w 100% – z wyjątkiem grzechu.

Kiedy jednak przyjrzymy się tekstowi w taki sposób, jak gdybyśmy widzieli go po raz pierwszy, co widzimy?

Widzimy dwa terminy, które mogą do końca nie wydawać się jasne:

– co to znaczy dążyć do uświęcenia?

– co to znaczy zobaczyć Pana?

I trzecia kwestia, która wynika z tych dwóch – czymkolwiek uświęcenie jest, jaki jest procent wypełnienia jest niezbędny, aby zobaczyć Pana? 100%? 90%? 10%?

I jak to ma się też do licznych wersetów, w których uświęcenie przedstawiane jest jako rzecz skończona, dokonana – przykładowo 1Kor 6:11?

Dzisiaj już umiem stawiać takie pytania, kiedyś nie przychodziły nawet mi do głowy. Wydają się głupie? Nie upierałbym się za cenę życia że powiedzonko „nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi” jest zawsze prawdziwe, w tej sytuacji jednak myślę, że ma świetne zastosowanie!

Gdyby ktoś mi dzisiał pokazał Hbr 12:14 i powiedział, że on mnie przestrzega przez utratą zbawienia, jeśli się nie uświęcę, spytałbym od razu: czy aby zobaczyć Pana wymagane jest 100% uświęcenie? Bezgrzeszność? I tutaj prawie zawsze usłyszę „nie” więc będę dalej ciągnąć – więc ile? Czy może samo dążenie już się liczy? I może upodobnienie się do Chrystusa w 0.001% – uniknięcię jakiegoś jednego grzeszku – już wystarczy?

A jeśli nie to… proszę pokazać mi, który fragment Biblii mi to wyjaśnia, bo ten najwyraźniej NIE! Czy mam uwierzyć, że w tak istotnej kwestii, jak moje zbawienie, Biblia pozostałaby niejasna?

Ktoś powie, że się czepiam. Że przesadnie analizuję każde słowo i celowo staram się nie widzieć jasnego przesłania, który werset głosi. Moim jednak zdaniem niełatwo znaleźć jakąkolwiek wypowiedź, która będzie jednakowo jasna dla wszystkich.

Pomyślmy przez chwilę:

Jaka jest najlepsza forma komunikacji?

Jeżeli myślisz „słowa”, pomyśl jeszcze raz.

Wyobraź sobie, że widzisz po raz pierwszy w życiu jakąś osobę.

Chcesz ją przekonać, że ją kochasz.

Czy po prostu pójdziesz do niej i powiesz „kocham cię”?

No tak, ona cię nie zna i spojrzy na ciebie jak na wariata. Załóżmy więc, że jakoś ją zapoznasz, spędzicie kilka godzin na miłych rozmowach przy kawie i wtedy jej powiesz, że ją kochasz.

Uwierzy ci?

Załóżmy jednak – z nutą szaleństwa – że osoba ta ci uwierzyła!

Jak jednak dokładnie zrozumie twoje stwierdzenie?

Czy „kocham cię” oznacza „kocham cię jak bliźniego i zrobię wszystko dla twojego dobra”?

Czy może „zakochałem się w tobie i nie wyobrażam sobie życia bez ciebie?”

Więcej przykładów podałbym gdybym pisał ten artykuł po angielsku, bo „I love you” może jeszcze mieć o wiele więcej znaczeń; przykładowo czasami oznacza zwykłe „lubię cię”, a czasem jest żartem, który można przetłumaczyć jako „jesteś niemożliwy”.

Słowa nie są idealną formą komunikacji.

Słowom można uwierzyć, można je też odrzucić. Słowa można zinterpretować na mnóstwo różnych sposobów, czego dowodem jest chociażby jedna Biblia i kilkaset chrześcijańskich denominacji, nie licząc sekt, z których każda rozumie jej słowa w nieco odmienny sposób.

A czy w obrębie jednego Kościoła wszyscy członkowie rozumieją Biblię w dokładnie taki sam sposób? Ha ha! Dobry żart. Prowadziłem kilka lat grupy biblijne – i na ogół wszyscy uczestnicy chodzili do tego samego kościoła – i po tym doświadczeniu mogę stwierdzić, że trudno wręcz znaleźć doktrynę, którą wszyscy rozumieją tak samo.

Kolejny aspekt komunikacji:

Czy wierzysz, że Bóg komunikuje się z każdym człowiekiem, czy tylko z wybranymi?

Wydaje mi się, że wierzenie, iż Bóg przemawia tylko do nielicznych, jest łatwym sposobem na zrzucenie odpowiedzialności z siebie. „Nie jestem wybrany, Bóg mi nic nie powiedział, więc nic nie wiem”.

Większość ludzi, którzy określają się jako wierzący, uważają dzisiaj jednak, że Bóg komunikuje się z każdym. Różni ludzie określą to na różne sposoby – kontakt bezpośredni, poprzez myśli, doświadczenia lub uczucia. Głos Boży nazwą Duchem Świętym, albo też intuicją, duszą lub sercem.. Popatrzmy teraz jednak, ile na przestrzeni historii człowieka było sytuacji, kiedy Bóg bezpośrednio, przy użyciu zwykłej rozmowy, komunikował się z ludźmi?

Chrześcijanie wymienią Adama i Ewę, patriarachów, proroków, apostołów, i może to wydać się sporo, ale patrząc na wszystkie tysiące lat historii człowieka dojdziemy zaraz do wniosku, że tę formę komunikacji – rozmowy przy pomocy słów – Bóg wybierał wyjątkowo rzadko. Nawet jedna na milion żyjących ludzi Boga ani nie widziała, ani nie słyszała.

Czy to nie sugeruje, iż Bóg nie sądzi, iż słowa są idealnym sposobem komunikacji? Często jednak są jedynym, jaki mamy – i autor Listu do Hebrajczyków uznał, że ten sposób będzie najlepszym z dostępnych.

Pamiętajmy tylko, iż dojście od „co autor chciał przekazać Hebrajczykom” do „co Bóg chce przekazać mnie dzisiaj” może być o wiele mniej oczywiste i bardziej zawiłe, niż się wydaje.

No dobrze. Spójrzmy na kontekst omawianego wersetu. Wpierw kontekst bezpośredni. Co widzimy?

Cały rozdział 12 to jakaś przestroga. Ale przed czym? Zaczyna się on tymi słowami:

I my zatem mając dokoła siebie takie mnóstwo świadków, odłożywszy wszelki ciężar, [a przede wszystkim] grzech, który nas łatwo zwodzi, winniśmy wytrwale biec w wyznaczonych nam zawodach. (Hbr 12:1)

Tutaj drobna uwaga – niemal zawsze, kiedy widzę coś dodanego w nawiasach kwadratowych (czyli nie występujące w tłumaczonym tekście), wyczuwam jakąś chęć przekłamania ze strony tłumaczy. W wersecie nie ma słów, które zdaniem tłumaczy być powinny, więc je dodali, abyśmy rozumieli dany fragment… tak samo jak oni!

O jakie zawody chodzi? Wyznaczone…nam? To znaczy komu? Wszystkim chrześcijanom? A może tylko adresatom Listu? Potrzebuję się więcej dowiedzieć o Liście do Hebrajczyków.

Zaglądam na jego początek, na ogół znajdziemy tam autora i adresatów. Niestety, pudło. Większość dzisiejszych badaczy Biblii stwierdza, że autorstwo tego listu jest nieznane, choć styl miejscami przypomina apostoła Pawła.  Podobieństwo to wskazywać może na kogoś z jego najbliższych współpracowników i być może List ten był pisany przez jednego z jego uczniów lub… Paweł dał go komuś do edycji. Różnica stylu między Hbr a Listami Pawła jest jednak bardzo duża. Apostoł Paweł pisze wprawdzie poprawnym językiem, na tyle dobrym, iż wielu biblistów uważa, iż greka była jego rodowitym językiem, jednak Hbr jest napisany językiem wręcz mistrzowsko komponowanym i spotkałem się z nazywaniem go najlepiej napisaną księgą Nowego Testamentu pod względem stylistycznym.

A adresaci? Nigdzie nie ma dosłownie napisane, że jest to list do Żydów (Hebrajczycy to inne określenie Żydów), jednak już pobieżna jego analiza wykazuje jasno, iż pisany był do konkretnej grupy ludzi i jego tematem była korekta konkretnej, niewłaściwej postawy, którą wykazywali. Autor często odnosi się do Starego Testamentu co pozbawione byłoby sensu gdyby pisał do jakiejkolwiek innej grupy ludzi.

Pominę tutaj ogromną więszość tego, co wiadomo na ten temat, zainteresowani na pewno znajdą odpowiednie źródła informacji, summa summarum: ten List pisany był tylko do chrześcijan pochodzenia żydowskiego, przestrzegał przed konkretnymi błędami doktrynalnymi i odnosił się do konkretnych wydarzeń, które miały się wkrótce – czyli kwestia najwyżej kilku lat – wydarzyć.

Jeżeli znajdziemy zapewnienie, iż ta informacja jest prawdziwa, jakikolwiek niepokój związany z jakimkolwiek jego fragmentem (a List ten ma tych „straszących wersetów” wyjątkowo wiele) powinien zniknąć.

Jeżeli tak się nie dzieje; jeśli wciąż niepokoi mnie, że zbyt słabe staranie spowoduje, iż nigdy nie ujrzę Boga, powinienem odłożyć wszystko co mnie na tym świecie zajmuje i zająć się tylko jedną kwestią – jaki jest naprawdę Bóg? Czy naprawdę jest miłością? Czy gniewa się na mnie za coś, czy nie? Czy Jezus wziął na siebie cały grzech, czy nie? Czy umarł za wszystkich ludzi, czy nie?

Jeżeli długo byłeś osobą religijną, najprawdopodobniej czytanie Biblii nic ci nie da – często potrzeba wielu lat aby zapomnieć o religijnej interpretacji i móc czytać Biblię bez niej.

Skąd zatem czerpać wiedzę o Bogu?

Nie musisz się tutaj (ani nigdzie indziej) bynajmniej ze mną zgadzać, ale jestem absolutnie przekonany, iż typowe dla śmierci klinicznej doświadczenia: podróżowanie tunelem, rozmowa ze świetlistą postacią, poczucie miłości, podróżowanie poza ciałem – są prawdziwe i zostały naukowo udowodnione. Oczywiście mnóstwo naukowców utożsamia Boga z religią i po tym, jak nauka była przez religię tępiona przez całą historię – co dzieje się do dzisiaj – są a priori ateistami – i wyśmiewają bez czytania jakiekolwiek próby naukowego podchodzenia do tematu istnienia Boga lub świadomości po śmierci ciała. Również znakomita większość chrześcijan albo odrzuca prawdziwość tych doświadczeń i przypisuje je halucynacjom, albo uważa je za dzieła szatana – no, ale nic dziwnego – jeżeli wszystkim pokazuje się Bóg, który akceptuje nas bezwarunkowo i nie straszy piekłem, to na pewno nie jest to prawdziwe 🙂

Mam nadzieję, że udało mi się przekazać moje najważniejsze przesłanie tego artykułu: jeżeli boisz się wersetów, to boisz się Boga, bo w wersetach nigdy nie ma nic, co miało straszyć ludzi tysiące lat później. Poznaj Boga miłości – i nauczysz się czytać Biblię jako list miłosny skierowany do nas.

Analizowanie wszystkich strasznych wersetów nie ma sensu.

No tak, ale może dokończymy choćby analizę chociaż tego wersetu z tytułu? 🙂

Przyznam się, że nie rozumiałem wielu tekstów Nowego Testamentu nawet długo po tym, jak uwolniłem się z religijnego strachu. Moja perspektywa była już inna, nie przejmowałem się tym zbytnio, ale po prostu lubię wiedzieć, i jak czegoś nie wiem, to…………nie lubię tego 🙂 Nie miałem jednak pomysłu, jak pogodzić fakt, iż Nowy Testament zawiera sporo zapowiedzi ponownego przyjścia Chrystusa, ale stawia je nie w przyszłości – nie tej odległej o tysiące lat, ale w bardzo bliskiej. Przyjmowałem kiedyś, jak większość Biblistów, iż apostołowie się mylili… ale w takim razie żadne ich słowo nie mogłoby być przyjęte z pewnością, czyż nie?

Pozwólcie, że podzielę się z Wami pewnym odkryciem, którego nie będę szerzej omawiał bo temat to na całą kolejną witrynę, ale może stanowić wstęp do ciekawych badań.

Pamiętacie zapewne ten werset:

Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, nadchodzącego w obłoku z wielką mocą i chwałą. (Łk 21:27)

Jest też w Biblii kilka innych miejsc zapowiadających to wydarzenie.

A teraz spójrzmy na relację Józefa Flawiusza (żył w latach 37 – ok. 100), który był historykiem, i bynajmniej nie chrześcijaninem. Fragment ten pochodzi z książki „Wojna żydowska” opisującej losy Żydów od II wieku p.n.e. do końca wojny z Rzymem, której jednym z najbardziej przełomowych wydarzeń było oblężenie i zniszczenie Jerozolimy – które moim zdaniem niemal idealnie pasuje do aramejskiego określenia Gehenna, i przed którym wielokrotnie przestrzegał Jezus.

Relacja Józefa Flawiusza:

I znów w niewiele dni po święcie dwudziestego pierwszego dnia miesiąca Artemizjos zauważono nieziemskie i niewiarygodne zjawisko. To, o czym będę mówił, mogłoby wyglądać, wydaje mi się, na jakąś bajkę, gdyby nie wyszło z ust naocznych świadków i gdyby nieszczęścia, które potem nastąpiły, nie zgadzały się z tymi znakami. Otóż przed zachodem słońca w całym kraju pokazały się w powietrzu wozy i uzbrojone hufce wojska, które pędziły przez obłoki i otaczały miasto. („Wojna żydowska”, Księga VI, rozdział 5., 16 (123))

Hmmm.. obłoki?

Czy był na nich też Jezus?

Życzę owocnych poszukiwań i pokoju w sercu!

I jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy będą ożywieni (1Kor 15:22)

Ostatnia edycja: 22 marca 2019

Czy twoje poglądy są… twoimi?

Wiele lat należałem do jednego z Kościołów protestanckich określających się jako biblijnie wierzących. I ja również, rzecz jasna, miałem się za biblijnie wierzącego. I chociaż przez wiele lat obserwowałem obecny w moim w innych Kościołach ciekawy fenimen, nie odnosiłem go zupełnie do siebie.

Jaki to fenomen?

Chrześcijaństwo to jedna z tak zwanych „religii księgi”. Centralne miejsce w doktrynie chrześcijańskiej ma Biblia i wszystkie zasady chrześcijaństwa powinny najlepiej się na niej opierać, a przynajmniej jej nie przeczyć.

Istnieje jednak kilkaset chrześcijańskich denominacji i wieie z nich mają doktryny które wzajemnie sobie przeczą.

Niektóre z tych denominacji zmieniają te doktryny co jakiś czas i dzisiaj zaprzeczają temu, co głosiły kilka lat temu.

Mało tego! Niektóre z nich jednocześnie głoszą doktryny, które przeczą sobie wzajemnie!

I jakby tego było mało, większość wyznawców nie wie niemal nic o doktrynach Kościoła, do którego należą. Część potrafi powtórzyć hasła słyszane co niedziela ale zapytani o uzasadnienie głoszonych prawd wiary…. poproszeni o ich obronę w oparciu o jakieś rzeczowe argumenty… tutaj już doświadczysz wiecej ciszy, niż w klasztorze buddyjskim!

Piszę to o chrześcijaństwie ale te same zjawiska funkcjonują we wszystkich innych religiach.

Islam podzielony jest nie gorzej niż chrześcijaństwo, i chociaż teoretycznie opiera sie w 100% na Koranie, mamy jego trzy główne odmiany (sunnicki, szyicki i charydżycki) i ich obrońcy nie raz sięgają do miecza by wykazać swoją wyższość, ale i pośród nich są głębokie podziały i przypomina to jako żywo chrześcijański podział na katolików i protestantów… i setki demominacji wewnątrz nich. A judaizm? To samo – jedna Księga, ale nie jedna interpretacja – i istnieją różniące się diametralnie odmiany judaizmu takie jak ortodoksyjny, konserwatywny, rekonstrukcjonistyczny, mesjanistyczny, karaicki itp itd.

Pójdźmy jeszcze dalej – czy znajdziemy przynajmniej jednomyślność wśród członków tych samych odmian religii? Otóż nie. Najczęściej bowiem spotkamy… bezmyślność. Większość członków Kościołów bądź to akceptyje narzucane im doktryny w sposób bezrefeksyjny, albo też po cichu je odrzuca ale nikomu o tym nie mówi.

Widziałem ankiety przeprowadzane w Polsce w czasie, gdy ponad 90% Polaków deklarowało się, że należą do Kościoła rzymsko-katolickiego. 60% odrzucała wiarę w istnienie osobowego zła (diabła, szatana), choć to jeden z katolickich dogmatów, a Kościoł ten automatycznie wyklucza ze swojego członkostwa każdego, który odrzucałby choćby najmniejszą z „prawd wiary”.

Ten sam Bóg! Ta sama święta księga! A w praktyce – chaos światopoglądowy.

Wspomnialem na początku, że nie odnosiłem tego wszystkiego do siebie. Co mam na myśli? Otóż podobnie jak niemal wszyscy wyznawcy religii byłem przekonany, że mam rację, i że moje poglądy są jak nabardziej… moje.

Myliłem się i w jednym, i w drugim.

Dopiero zrozumienie, jak działa ludzka psychika, sprowokowało mnie do refleksji.

***

Całe życie uważam Biblię za najbardziej niesamowita księgę świata ale po latach naiwnego myślenia, że wszyscy się tylko nią kierują, wpierw zacząłem rozumieć, jak trudną księgą ona jest, a – lata później – jak skomplikowana ludzka psychika jest.
O trudnościach w rozumieniu Biblii napisałem już tutaj ((więcej o ty, piszę tutaj: https://pewnosczbawienia.pl/trudnosci-w-rozumieniu-biblii/), teraz zastanówmy się nad tym, w jaki sposób używamy mózgu.

Istnieje równie powszechne, co błędne, przekonanie, iż ludzie to istoty myślące, ulegające czasami emocjom.

Ostatnie odkrycia dotyczące funkcjonowania mózgu twierdzą, iż jest raczej odwrotnie.

Nasz mózg ma wbudowane mnóstwo mechanizmów które dbają, byśmy go zbytnio nie przemęczali. Pomyślmy przez chwilę, ile dzisiaj informacji do nas każdego dnia dociera. Przejdźmy się 10 minut po ulicach zatłoczonego miasta i nasze oczy zarejestrują setki twarzy, zapachów; tysiące dźwięków, setki tysięcy kształtów i kolorów. Ale co z tego zapamiętamy? Niemal nikt nie potrafi cofnąć się pamięcią kilka dni wstecz i powiedzieć, co dokładnie o tej samej godzinie robił, widział czy myślał. Ja nie pamiętam, co dokładnie robiłem o tej porze wczoraj.

Jakkolwiek część naukowców uważa, iż pojemność naszych mózgów jest niemal nieograniczona – i że wszystkie zarejestrowane informacje są w niej zachowywane – często po takim 10 minutowym spacerze nie pamiętamy zupełnie nic, zwłaszcza gdy zajęci byliśmy rozmową lub myśleniem o czymś. Z gigabajtów danych które nasz mózg zarejestrował podczas tego spaceru, zostały nam… bity. To, co zostało, i byliśmy tego świadomi, nazwijmy świadomością – a to wszystko inne nazwijmy nieświadomością – lub podświadomością.

Podświadomość ma zatem o wiele więcej informacji niż nasza świadomość, i zarządza niemal całym naszym życiem. Przede wszystkim zarządza wszystkimi procesami życiowymi, z których na codzień nie zdajemy sobie sprawy – oddychaniem, trawieniem, podziałami komórkowymi i tysiącami innych. Podświadomość potrafi też przykładowo prowadzić samochód – kiedy nasza świadomość pogrążona jest w rozmyślaniach i nie musimy podejmować świadomych decyzji, którego pedała użyć lub skręcić w prawo czy w lewo.

Gdybyśmy nie mieli podświadomości, bylibyśmy nieustannie zajęci podejmowaniem tysięcy decyzji. Już taki spacer wymagałby myślenia, czy po lewej nodze idzie prawa czy nie, i które kilkadziesiąt mięśni trzeba skurczyć lub rozkurczyć by zrobić kolejny krok. Podświadomość to zatem taki autopilot, który pozwala nam wybrać, na czym chcemy się skupić i trudno wyobrazić sobie bez niej życia.

Problem w tym, że możemy pozwolić podświadomości podejmować takie decyzje, które powinna podjąć świadomość. Kiedy idziemy do sklepu może nam się wydawać, iż to my wybraliśmy jakąś markę produktu, ale w rzeczywistości może być to wybór podświadomy, jako że podświadomość nie zapomniała stojących przy drodze reklam, choć zupełnie na nie nie zwracaliśmy uwagi.

I o ile może nam być wszystko jedno, który proszek do prania kupimy, i możemy wręcz podziękować podświadomości, że jak gdyby od razu po wejściu do sklepu wiedzieliśmy, który proszek wybrać, o tyle ta sama podświadomość może również nam wybrać nawet męża czy żonę, gdzie przemyślenie wyboru byłoby raczej wskazane.

Przepis na problem? Życie z rozmysłem!

Medytacja i „mindfulness” – które można przetłumaczyć jako „życie z rozmysłem” mogą to zmienić, jednak uczenie się tego jest długotrwałym procesem i większość ludzi się nigdy na niego nie decyduje. Im dłużej jednak to trenujemy, tym więcej decyzji, które codziennie podejmujemy, są naprawdę naszymi, i coraz więcej odkrywamy, ile naszych dotychczasowych działań bądź wierzeń powinny ulec zmianie.

Zachęcam do poznania tego tematu, ale istnieje mnóstwo miejsc w Internecie i książek które go dokładnie opisują, tutaj skupię się na Biblii, bo to ona jest główną bohaterką tego bloga.

* * *

Jeżeli cokolwiek pamiętasz z Biblii, nieważne czy jesteś katolikiem, protestantem, czy wiarę swoją określasz innymi słowy bądź też uważasz się za niewierzącego – myślisz, że wiesz, co w Biblii jest napisane.

Co jednak, gdy stanie obok ciebie ktoś inny, kto – opierając się na tych samym fragmencie biblijnym – powie, że ten fragment „mówi” coś zupełnie innego?

A co, jeśli to będzie wiele osób, może dwadzieścia, i każda będzie mówić coś innego?

Słowa Biblii się nie zmieniają. Zmienia się ich interpretacja.

Jeżeli słyszysz jakiś fragment od dziecka, i zawsze interpetowano go w ten sam sposób, zawkestionowanie tej interpretacji może wydać się równie szalone jak podważenie faktu, że Słońce codziennie wstaje na wschodzie.

My wszyscy mamy takie nienaruszalne dogmaty, których kwestionowanie nigdy nam nawet nie przyszło do głowy, i często nie ma tym nic złego – nie ma sensu przemęczać mózgu w mało istotnych sprawach – ale co, jeśli ten dogmat sprawia, że jesteśmy nieszczęśliwi?

Zachęcam cię do tego, co odmieniło moje życie i przywróciło do niego radość i pokój – przyjrzyj się swoim poszczególnym biblijnym wierzeniom i zapytaj się, czy rzeczywiście są one twoje czy może jednak zostały ci przekazane i nigdy ich nie kwestionowałeś.

Zwłaszcza ważne jest, aby przyjrzeć się tym wierzeniom, które wywołują w nas niepokój.

* * *

Kiedy ktoś zada mi pytanie, co to jest drzewo i jak wygląda, jestem w stanie udzielić odpowiedzi i czuć się zupełnie pewny swego. Widziałem i dotykałem mnóstwo drzew.

Kiedy ktoś mnie spyta, jaka jest najbliższa Słońcu gwiazda, odpowiem że Proxima Centauri, i również będę czuł się pewien swego. Czy jednak kiedykolwiek gwiazdę tę widziałem? Mierzyłem odległość od niej?

Moja opinia na temat drzew jest moją opinią.

Moja opinia na temat tej gwiazdy – już nie.

Nie poświęciłem w życiu ani minuty jej weryfikacji. Czy mogę zastem powiedzieć, że jest to moja opinia?

Niespecjalnie. To opinia, którą załyszałem i powtarzam.

Ważne jest uświadomienie sobie, że posiadanie niezweryfikowanych opinii nie jest samo w sobie złe, gdyż przede wszystkim niemożliwa jest ich osobista weryfkacji w każdym przypadku. Nikt nie ma wystarczająco możliwości i czasu ku temu. Ważne jest jednak by wiedzieć, które z moich prawd są zweryfikowane, a które nie.

Ja wierzę, że Proxima Centauri jest najbliższą Słońcu gwiazdą ale nie zamierzam poświęcać czasu studiowaniu astronomii by móc fachowo ocenić rzetelność naukowców, którzy doszli do tego wniosku. No i nie mam obecnie możliwości wsiąść do stastku kosmicznego, w którym mógłbym zwiedzić kawałeczek naszej galaktyki i dać świadectwo naocznie zaobserwowanej rzeczywistości.

Zastanów się teraz – ile twoich opinii jest naprawdę twoich? Zweryfikowanych przez ciebie?

Ile doktryn chrześcijańskich, w które wierzysz, jest naprawdę twoich? Przykładowo czy Jezus jest naprawdę Synem Bożym? Czy Biblia jest wiarygodna? Czy po śmierci rzeczywiście czeka nas sąd Boży?

Gdyby zadać mi te pytania, kiedy miałem 10 lat, nie sądzę abym zawahał się przez chwilę – wszyscy, których znałem, w to wierzyli, więc chyba mogłem im zaufać, prawda? Dorastałem w dość religijnym domu. Tak wcześnie jak było to możliwe uczono mnie „prawd wiary”. Ludzie, których przez pierwsze 20 lat życia znałem, utrzymywali, że wierzą w to samo – i tak samo jak nigdy nie kwestionowałem, że chleb smaruje się masłem, nie pastą do zębów – nie kwestionowałem też dogmatów.

Jeżeli jednak jakieś neurony w moim mózgu postanowiłyby zaprotestować i zamiast powtarzania cudzych poglądów, zweryfikować swoje i samemu odpowiedzieć na pytania, część mózgu natychmiast zaprotestowałaby – ta część, która zawiaduje emocjami. Nasza podświadomość mogłaby stworzyć teorię – nawet całkiem prawdopoodobną – że kwestionowanie wszystkich dokoła będzie niemile widziane i może skończyć się niewesoło. Dlatego podświadomość może starać się nas uspokoić, a nawet podsunąć nam jakieś fałszywe argumenty, bylebyśmy nie wpadli w kłopoty. Niestety, bardzo często to uspokajanie to niedźwiedzia przysługa.

Teraz – głównie dzięki Internetowi – nie ma problemu ze znalezieniem ludzi myślących inaczej niż ogół, ale w czasach mojego dzieciństwa to było trudne. Kwestionowanie czegoś, w co wierzy ogół, jest czasem równie proste, jak wyjście na ulicę nago.Czasem jednak… wciąż nie. Zwłaszcza wtedy, gdy w swoich wątpliwościach czujesz się zupełnie samotny.

Jeżeli na początku XX wieku jakiś kraj był w 90% katolicki, lub muzułmański, lub jakikolwiek inny, ten procent się niemal nie zmienił. Na tym przykładzie najlepiej widać, iż większość ludzi potrafi całe życie nie uruchomić krytycznego myślenia w kwestii tak ważnej, jak religia, która przecież ma związek z każdą dziedziną życia – i zdaniem wielu, również wieczności.

Zachęcam do obejrzenia tego filmiku:

„Ukryty eksperyment pokazuje, że większość ludzi zachowuje się jak owce”

Kobieta siedzi w poczekalni u okulisty, i – o czym nie wie – wszyscy prócz niej to aktorzy. Mają za zadanie co jakiś czas na chwilę wstawać. Co robi ta kobieta? Nie mając pojęcia, po co, nie pytając, wbrew logice (bo jaki niby miałby być cel czegoś takiego?) zaczyna robić to samo. I zupełnie nie znaczy to, że z tą kobietą jest coś nie tak. Być może ma skończone z wyróżnieniem studia, bardzo wysoki iloraz inteligencji. Większość z nas zachowałaby się tam dokładnie tak samo.

No dobrze, załóżmy, że zdecydujesz się zrewidować swoje poglądy i nie zważać na to, co pomyślą lub powiedzą o tym inni. Może pojawić się jeszcze jeden problem – problem, który mnie osobiście trzymał mnie w ryzach wiele lat.

Czy Bóg mnie ukarze za moje wątpliwości?

W niektórych religiach uczy się, że wątpliwości są złe, pochodzą od szatana. Wywołuje w nas to wtedy strach, iż nasze powątpiewanie w to wszystko, co nauczono nas o Bogu, jest Bogu niemiłe i może być karane.

Pewnego pięknego dnia jednak zrozumiałem, dlaczego mnie tego uczono. Nie chciano, bym samodzielnie myślał, bo tak długo jak tego nie robiłem, byłem posłuszną owieczką, która nie odejdzie nigdzie od stada, którą będzie można sterować i czerpać z niej zyski.

Bóg dał nam umysł ciekawy nowych rzeczy. Uczenie sprawia nam radość. Jezus stawiał ludziom nieustannie pytania, a nie robił wykłady doktrynalne. Wniosek z tego taki, że Bogu nigdy nie przyszłoby do głowy karać nas za stawianie pytań. Prędzej ukarałby nas za nieużywanie rozumu, którym nas obdarzył!

Wyrwanie się z więzów jest bolesne… to tak, jakbyśmy nieopatrznie wpadli w środek kłujących krzaków i każdy ruch sprawia nam ból. Pierwszy pomysł – nie ruszać się. Nie będzie bolało.

I tak w nich tkwić.

Ale… co to za życie?

Kiedy jednak się poruszymy, kolce będą próbować nas zatrzymać. Ludzie powiedzą, że szukamy dziury w całym. Że komplikujemy sobie życie.

To będzie boleć. Ale jak przy wyrwaniu się z tego krzaka… poboli chwilę i zapomnimy zaraz o bólu – z radości, że jesteśmy wolni, nic nas nie krępuje i możemy iść, gdzie chcemy!

ostatnia edycja: 6 lutego 2021

Apokalipsa – czy czeka nas zagłada?

KOCHAM CIĘ, ALE MUSZĘ CIĘ UKARAĆ

Podobne słowa słyszą często dzieci na całym świecie. Rodzice próbują nimi usprawiedliwić przed dzieckiem potrzebę użycia kary obawiająć się najwyraźniej, że ich kary będą przez dzieci odebrane jako brak miłości.

Próby wyjaśniania dzieciom czegokolwiek na ogół jednak z góry skazane są na niepowodzenie, także trudno zapewne znaleźć rodzica, który przy próbach karania dziecka nie słyszał słów „ty mnie nie kochasz”.

„Kocham cię, ale muszę cię ukarać” nie jest jednak nigdy dobrym wstępem do wyjaśnienia czegokolwiek. Nasza podświadomość usuwa automatycznie wszystko, co jest powiedziane przed słowem „ale” – traktujemy to wtedy jako wstęp do ciekawej książki, który po prostu pomijamy, bo interesuje nas tylko sama książka. Po usłyszeniu tego zdania skupiamy się na karze, a wyraz „kocham” wypowiedziany wcześniej wydaje się ponurym żartem.

Można też się zastanowić, czy w ogóle w kwestiach relacji między ludźmi powinien istnieć wyraz „kara”. Czy jego powiązania z terminami takimi jak „zemsta” czy „odwet” nie są zbyt silne, by znaczenie „kary” przestało mieć w sobie cokolwiek wychowawczego? Chodzi nam przecież tak naprawdę tylko o uczenie dziecka, iż jego działania przynosza konsewkencje!

KARA BOSKA

W Biblii Bóg często nazywany jest naszym ojcem, czy również nas karze za nasze postępki? Przepraszam, czy… daje nam odczuć konsekwencje naszego postępowania?

Jeżeli nie jest to pierwszy artykuł z mojej witryny, który czytasz, wiesz zapewne, Bóg, którego znam, opisuję i o którym czytam w Biblii, jest wspaniałym i pozbawionym jakiejkolwiek wewnętrznej niespójności źródłem doskonałego dobra i miłości i nie ma nic wspólnego z okrutnikiem kreowanym w niemal wszystkich Kościołach. Nie zawsze jednak takiego Boga znałem.

Przez wiele lat wierzyłem w to, czego uczyła mnie religia i w Biblii, choć dająca wiele pociechy i natchnienia, widziałem też wiele gróźb i czytanie niektórych argumentów powodowało u mnie autentyczne uczucie paniki.

Kiedy jednak nauczyłem się czytać Biblię na nowo, zupełnie ignorując wszystko, co religia miała mi do powiedzenia, nagle wszystko się zmieniło. Mnóstwo niezrozumiałych fragmentów stało się banalnie prostymi a teksty wcześniej czytane w strachu utraciły swą złowrogą moc. Harmonia Biblii zachycała mnie od zawsze, wcześniej jednak jej blask bladł przy mnóstwie niepokojących mnie wersetów.

Teraz już nie było „mnóstwa niepokojących”, były wciąz jednak „niektóre niezrozumiałe”. Na pierwszym miejscu był nie tyle pojdedynczy werset, co cała, zawierająca 22 rozdziały, Księga Objawienia – zwana inaczej Apokalipsą Świętego Jana lub po prostu Apokalipsą. 

No bo czyż obraz miłosiernego Boga może przyjść do głowy komukolwiek czytającemu takie słowa jak

I ujrzałem, a oto koń trupio blady, a imię siedzącego na nim Śmierć, i Otchłań mu towarzyszyła. I dano im władzę nad czwartą częścią ziemi, by zabijali mieczem i głodem, i morem, i przez dzikie zwierzęta (Obj 6:8)

 

Nadszedł Twój gniew i pora na umarłych, aby zostali osądzeni, i aby dać zapłatę sługom Twym prorokom i świętym, i tym, co się boją Twojego imienia, małym i wielkim, i aby zniszczyć tych, którzy niszczą ziemię. (11:18)

 

Jeśli kto do niewoli jest przeznaczony, idzie do niewoli, jeśli kto na zabicie mieczem – musi być mieczem zabity. (13:10a)

 

Ten również będzie pić wino zapalczywości Boga przygotowane, nie rozcieńczone, w kielichu Jego gniewu; i będzie katowany ogniem i siarką wobec świętych aniołów i wobec Baranka. (14:10)

 

A z Jego ust wychodzi ostry miecz, by nim uderzyć narody: On paść je będzie rózgą żelazną i On wyciska tłocznię wina zapalczywego gniewu wszechmocnego Boga. (19:15)

 

Jeśli się ktoś nie znalazł zapisany w księdze życia, został wrzucony do jeziora ognia. (20:15)


Bóg cię kocha nieskończenie, nieprzyjaźń między Bogiem i człowiekiem istniała tylko w ludzkiej wyobraźni, czego dowiódł Chrystus, pokazując, jak Bóg kocha każdego człowieka.

Czy Apokalipsa zatem opisuje innego boga? Boga, który wydaje się kipieć nienawiścią do człowieka?

Nie raz słyszałem, iż Apokalipsa jest najtrudniejszą księgą Biblii. Nigdy wcześniej nie byłem do tego tak mocno przekonany!

.

Czytałem wiele książek o niej, studiowałem sporo komentarzy, i zaskakiwała mnie różnorodność opinii… nie można było znaleźć nawet dwóch podobnych do siebie. Wiele wyglądało bardzo przekonująco… do czasu, gdy znalazłem nowy komentarz, który wyglądał równie przekonująco, choć dochodził do zupełnie innych wniosków.

O, ironio! W moich „religijnych” czasach, kiedy krytycznego myślenia do swojej doktryny używałem bardzo wybiórczo, Księga Objawienia pasowała mi do reszty Biblii! Widząc wiele zła na świecie wierzyłem, iż księga ta opisuje jego ostateczne unicestwienie, a ponieważ zła na świecie jest sporo, walka będzie ciężka i ofiar będzie sporo.Bóg rozprawia się ze złymi ludźmi! Jezus zaoferował ludziom życie wieczne i ci, którzy w Niego uwierzą, życie te otrzymają, a reszta będzie zbierać zapłatę za swoją niegodziwość. Dobro i zło będą obok siebie rosnąć i dojrzewać, a kiedy nadejdzie jego kulminacja, źli ludzie połączą siły, wystąpią przeciwko dobrym, no i wtedy zainterweniuje Bóg, zsyłając plagi, dając im jednak jeszcze szanse, aby każdy miał czas opowiedzieć się, po której stronie chce stać.No i nadejdzie koniec, i Sąd Ostateczny.



Później jednak zakwestionowałem tę koncepcję. Zrozumiałem, iż Jezus przyszedł w bardzo ciężkim okresie czasu dla Izraela – naród był zarówno uciskany z zewnątrz – przez Rzymian – jak i z wewnątrz – przez kapłanów i uczonych w Piśmie, którzy dla własnych korzyści manipulowali Prawem i stanowili „państwo w państwie”. Jezus przestrzegał przed nadchodzącą wojną z Rzymem, zwłaszcza przed oblężeniem i spaleniem Jerozolimy w roku 70, kiedy to według różnych relacji zginęło od kilkuset tysięcy do ponad miliona Izraelczyków. I to był dla Izraela Sąd Ostateczny.Ostateczny w sensie, że po nim już nie będzie innych sądów.Apostoł Paweł ogłosił, iż między człowiekiem i Bogiem panuje pokój, i jeśli ktoś wciąż myśli, iż Bóg nienawidzi ludzi za ich grzechy, niech spojrzy na krzyż.




Wszystko się ładnie układa, tylko co widzimy w Apokalipsie? Zagładę wielkiej części ludzkości, plagi, kataklizmy, tortury! Niemal wszystkie Kościoły chrześcijańskie każą nam z drżeniem oczekiwać tego wszystkiego… i niewielką pociechę stanowią słowa z przedostatniego rozdziału – „i otrze Bóg wszelką łzę z ich oczu” – wygląda na to, iż niż do tego dojdziemy, ludzie już wypłaczą wszystkie łzy i nie będzie czego ocierać.Czy rzeczwiście czekają nas na te wszystkie okropności?

Czy może powinniśmy zgodzić się z Lutrem, który w 1522 roku o Apokalipsie napisał „nie mogę znaleźć niczego, co by wskazywało, że jest to ułożone przez Ducha Świętego”? i usunąć ją z Biblii?

Zobaczmy, czy istnieją jakieś racjonalne próby wyjaśnienia tej zagadki

Żadna księga z Biblii nie ma tylu różnych prób interpretacji, co Objawienie. Często też było podważane jej natchnienie – co uczynił choćby wspomniany wyżej Luter.Jednocześnie jednak nie sposób dostrzec jej mocnego osadzenia w symbolice Starego Testamentu. Czy może próbując interpretować Apokalipsę powtarzamy błędy interpretacyjne Starego Testamentu; błędy tak od tak dawna powtarzane, iż przyjmowane są a priori?

Przyjrzyjmy się istniejącym sposobom rozumienia Księgi Objawienia. W kolejności popularności można wymienić następujące 4 metody:

1. Metoda futurystyczna
Niemal cała treść Księgi Objawienia zapowiada wydarzenia przyszłe, które poprzedzą „koniec świata”. Nie jest to metoda zbyt popularna wśród teologów, jednak większość chrześcijan, zarówno katolików jak i protestantów, opowiada się za nią.

2. Metoda historyczna
Objawienie opowiada o wydarzeniach, zarówno przeszłych jak i przyszłych, które można, przy pomocy odpowiedniej interpretacji, odnieść do konkretnych wydarzeń historycznych. Teologia tej metody została sformułowana przez reformatorów i dzisiaj jej przedstawiciele spotykani są głównie w Kościołach protestantckich.

3. Metoda idealistyczna Apokalipsa nie odnosi się do niemal żadnych konkretnych wydarzeń, jest jedynie symbolicznym przedstawieniem walki między dobrem i złem. Jej zwolennicy spotykani są we wszystkich Kościołach, jednak jest ich dzisiaj niewielu.

4. Metoda preterystyczna
Wszystkie – lub niemal wszystkie – wydarzenia opisane w Apokalipsie już się wypełniły; księga ta głównie opisuje prześladowania Kościoła za czasów cesarzy Rzymskich. Metoda ta ostatnio zyskuje na popularności, ale prawie wyłącznie w liberalnych kręgach chrześcijańskich, przez większą część Kościołów odrzucana jest jako herezja.

Trudno znaleźć teologa, którego teoria interpretacji Księgi Objawienia zawiera się wyłącznie w jednym z wyżej wymienionych punktów. Wielu zwolenników futuryzmu przykładowo zgadza się z tym, iż siedem listów do „aniołów kościołów” z rozdziałów 2-3 odnoszą się wyłącznie sytuacji do historycznych, a niemała część preterystów uważa, iż końcówka Apokalipsy odnosi się jednak do przyszłego „końca świata”.Jeżeli nawet teologowie tych samych denominacji wiodą spory co do podstaw egzegezy Apokalipsy, czy jest w ogóle możliwe dojście do jakiekogokolwiek wniosku, który będzie czymś więcej, niż spekulacją?

Moim (nie)skromnym zdaniem – tak.

Zastanówmy się, kto tworzy teorie teologiczne?

Teologowie!

A skąd się biorą teolologie? 🙂

Z Kościołów!

Praktycznie wszyscy popularni teologowie należą do jakiegoś Kościoła. Popularni  – to znaczy tych, których książki są w ogóle drukowane. A Teolog musi być wierny swojej firmie. Czyli lojalny swojemu Kościołowi. Nie może głosić czegoś, co jest sprzeczne z jego teologią, do którego należy, bo od tegoż Kościoła najczęściej zależy jego poparcie, i pieniądze, których na ogół druk książek wymaga (teologia to nie powieści Dana Browna i niemal nigdy nie zarabiają na siebie). Żadna reklama nie jest tak skuteczna, jak ambona.

Czy możemy pokusić się na zostawienie teologów i ich koncepji w spokoju i nie przejmowanie się tym, czy nasze odczytywanie rozdziału 12 ma znamiona pretrybulacjonizmu dyspenascyjnego czy może jednak posttrybulacjonizmu?

Aby móc marzyć o prawidłowym odczytaniu Apokalipsy (i w ogóle jakiegokolwiek tekstu biblijnego), muszę wyobrazić sobie, iż nigdy nie widziałem żadnego chrześcijanina na oczy, nie czytałem żadnego biblijnego komentarza, i najlepiej, że jestem – jeśli nie ateistą – to przynajmniej agnostykiem (bo własne wierzenia religijne również zaburzają czytanie Biblii, nawet jeśli są naprawdę nie oparte na opiniach innych, ale na własnych przemyśleniach – nasz mózg stara się dopasowywać nowo czytane teksty do naszch obecnych wierzeń, aby jak namniej było dysonansów poznawczych).


No więc… otwieramy Księgę Objawienia, i co widzimy?

Objawienie Jezusa Chrystusa, które dał Mu Bóg, aby ukazać swym sługom, co musi stać się niebawem (Obj 1:1a)

Ach! – myślę. Niebawem! Co to może oznaczać „niebawem”? Na pewno za życia czytelników, może za kilka tygodni, kilka lat? Sprawdzę jeszcze dla pewności w innych tłumaczeniach, czy też brzmią podobnie. Aby się „zupełnie upewnić”, zajrzę jeszcze do słownika greki biblijnej i do konkordancji – zdecydowanie „en tachei” nie oznacza nic innego, niż „niebawem”. Na razie wygląda na to, że w tej księdze nie ma nic skierowanego bezpośrednio do mnie, 2000 lat później.

I tak naprawdę tutaj mógłbym swój artykuł zakończyć. Cokolwiek Księga Objawienia zawiera, wydarzyło się za życia adresatów, czyli około 2000 lat temu. Nie musisz się obawiać czegokolwiek, co jest w niej opisane!

Pamiętając swoje dośwadczenia wiem, iż takie stwierdzenie raczej nie wystarczy, i prędzej ktoś podważy, czy wyraz „niebawem” rzeczywiście występuje w nastarszych i najbardziej wiarygodnych manuskryptach (a występuje!).

Niełatwo pozbyć się pielęgnowanego przez nierzadko wiele lat przekonania, iż Apokalipsa to nasza przyszłość. Możliwości naszego umysłu jednak są na szczęście o wiele większe, niż nasze obawy! Wiele miesięcy od mojego „przebudzenia” ze sposobem odczytywania Biblii, chociaż byłem na 100% pewny, iż apokaliptyczne potworności nie dotyczą mnie w najmniejszym stopniu, wciąż jeszcze doświadczałem czegoś w rodzaju małego ataku paniki kiedy na ich temat mówiłem.

Ale to wszystko w końcu minęło

Omówię kilka haseł z Apokalipsy któe sprawiały mi przez długi czas największy problem.

JEZIORO OGNIA

,


I pochwycono Bestię, a z nią Fałszywego Proroka, co czynił wobec niej znaki, którymi zwiódł tych, co wzięli znamię Bestii i oddawali pokłon jej obrazowi. Oboje żywcem wrzuceni zostali do ognistego jeziora, gorejącego siarką. (Obj 19:20)

A diabła, który ich zwodzi, wrzucono do jeziora ognia i siarki, tam gdzie są Bestia i Fałszywy Prorok. I będą cierpieć katusze we dnie i w nocy na wieki wieków. (Obj 20:10)

A Śmierć i Otchłań wrzucono do jeziora ognia. To jest śmierć druga – jezioro ognia. (15)

Jeśli się ktoś nie znalazł zapisany w księdze życia, został wrzucony do jeziora ognia. (20:14-15)

A dla tchórzów, niewiernych, obmierzłych, zabójców, rozpustników, guślarzy, bałwochwalców i wszelakich kłamców: udział w jeziorze gorejącym ogniem i siarką. To jest śmierć druga. (Obj 21:8)

Wers 20:10 – czyż nie to jest typowy, średniowieczny opis piekła? Rozwiązanie tego problemu jednak jest o wiele prostsze, niż się wydaje.

Kluczowe jest jedno pytanie – czy Apokalipsa używa symboliki, czy opisuje wydarzenia dosłownie?

Od tego pytania… zależy wszystko!

Jest to pytanie roztrzygające – albo – albo! Albo symbole, albo dosłowny opis wydarzeń! A jednak większość denominacji chrześcijańskich znajduje trzecie wyjście – tam, gdzie im pasuje to do teologii, uważają, iż Apokalipsa używa symboliki, gdzie indziej tekst traktują literalnie.

I dlatego być może jest to „najtrudniejsza księga Biblii”! Przy setkach używanych tam symboli i dowolnym wyborze, co tym symbolem jest a co nie, każdy widzi ją inaczej!

Apokalipsa była pisana „szyfrem” symboli jednak nie po to, by utrudnić czytelnikom życie! Była pisana przez Jana w niewoli, a był to okres prześladowań chrześcijan, i jakikolwiek tekst stawiający w negatywnym świetle Rzym zostałby zniszczony i doprowadziłby do zaostrzenia terroru. A Księga Objawienia ma wiele do powiedzenia o Rzymie i ówczesnych władzach.

Jan używał zawsze symboli, i fakt, iż symbole te są używane w spójny sposób zarówno przez całą Apokalipsę jak w pozostałych księgach Biblii, daje nam dopiero szansę odczytania rzeczywistego przesłania autora. Czy ktoś wierzy, iż z ust Chrystusa wychodzi rzeczywiście miecz? (Obj 19:15)? Że ludzi męczyć będzie szarańcza podobna do koni ale z ludzkimi twarzami? (Obj 9:7)? Albo że gwiazdy spadły na ziemię (6:13)? Cokolwiek zatem oznacza jezioro ognia… na pewno nie jest do dosłownie jezioro ognia! Żaden człowiek nie będzie się w nim smażył na wieki! Jakby coś takiego miało istnieć naprawdę, musiałbym myśleć o Bogu jako o sadystycznym potworze! A co jezioro ognia symbolizuje? Nie zamierzam tu niczego rozstrzygać, tym bardziej, iż – czego dowodzę w tym artykule – nie ma to dla nas żadnego znaczenia, z wyjątkiem poznania historii. Osobiście najbardziej spójne jest dla mnie tłumaczenie, iż jezioro ognia to płonąca wraz w setkami tysięcy jej mieszkańców Jerozolima w roku 70.



Drugi temat, z którym długo nie potrafiłem sobie poradzić, jest zupełnie odmienny od pierwszego. O ile w pierwszym obraz nauczony mnie przez religię był zbyt straszny, by można było o nim zapomnieć, ten, o którym teraz będę pisał… wprost przeciwnie! Jest taki piękny i cudowny, że ciężko było mi się z nim rozstać.

NOWE JERUZALEM

I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły(…) I Miasto Święte – Jeruzalem Nowe ujrzałem zstępujące z nieba od Boga, przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swego męża.(…) Oto przybytek Boga z ludźmi: i zamieszka wraz z nimi, i będą oni jego ludem, a On będzie Bogiem z nimi. I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już /odtąd/ nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły. (Obj 21:1-4)

Mnie się bardzo podoba życie na ziemi! Nie miałbym nic przeciwko życiu tutaj wiecznie… gdyby usunięto z niego kilka „szczegółów” jak przede wszystkim śmierć, choroby rzecz jasna też, no i „trud” – walkę o chleb, niepewność o jutro. Takie życie wieczne zdawała się opisywać dla mnie Księga Objawienia, a tu – rozczarowanie? Ten opis nie ma nic wspólnego ze mną?

„Nowe Jeruzalem” jako miejsce życia wiecznego jest tak potężnie zakorzenione w świadomości chrześcijaństwa, iż nawet wielu preterystów (przypominam – preteryzm to pogląd uznający iż wszystkie proroctwa się już wypełniły) uważa, iż ten fragment jest w Księdze Objawienia wyjątkowy i choć cała reszta tej księgi się już wypełniła, Nowe Jeruzalem to rzeczywiście nasze przyszłe „niebo”. Symbol Nowego Jeruzalem, jak i wiele innych symboli Apokalipsy, byłby dla nas zupełnie niemożliwy do zrozumienia gdyby nie to, że jego opis harmonizuje z innymi księgami Biblii. Wiekszość symboliki Apokalipsy ma swoje odpowiedniki w którejś z Ksiąg Starego Testamentu, najczęściej Daniela, Ezechiela i Izajasza.

UWAGA – to najważniejszy klucz do zrozumienia Księgi Objawienia (i pozostałych tekstów prorockich). Jeżeli nie rozumiemy jakiegoś symbolu, sprawdźmy, czy nie występuje już gdzieś indziej w Biblii. I bardzo często zobaczymy, iż występuje, i w innej Księdze jego opis jest nadzwyczaj jednoznaczny i tylko dzięki niemu możemy ponad wszelką wątpliwość zinterpretować tekst Apokalipsy.


Zobaczmy:

Pomiędzy rynkiem Miasta a rzeką, po obu brzegach, drzewo życia, rodzące dwanaście owoców – wydające swój owoc każdego miesiąca – a liście drzewa /służą/ do leczenia narodów. (Obj 22:2)

 

A nad brzegami potoku mają rosnąć po obu stronach różnego rodzaju drzewa owocowe, których liście nie więdną, których owoce się nie wyczerpują; każdego miesiąca będą rodzić nowe, ponieważ woda dla nich przychodzi z przybytku. Ich owoce będą służyć za pokarm, a ich liście za lekarstwo. (Ez 47:12)

 

I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły, i morza już nie ma. (Obj 21:1)

 

Albowiem oto Ja stwarzam nowe niebiosa i nową ziemię; nie będzie się wspominać dawniejszych dziejów ani na myśl one nie przyjdą.(Iz 65:17)

Bez wątpienia autor Apokalipsy pisze o tym samym, o czym pisał Ezechiel i Izajasz. Kiedy to dostrzegłem, przy okazji rozwiązaniu uległa zagadka, która trapiła mnie od lat.

Kiedy zajrzymy do 65. rozdziału Księgi Izajasza zobaczymy dość szczegółowy opis „nowych niebios i ziemi”, i wiele pasuje jak ulał do tego, jak większość chrześcijan wyobraża sobie życie „w niebie”. Jest jednak jedno zdanie, które nie pasuje tu zupełnie:

Nie będzie już w niej [w Nowej Jerozolimie] niemowlęcia, mającego żyć tylko kilka dni, ani starca, który by nie dopełnił swych lat; bo najmłodszy umrze jako stuletni, a nie osiągnąć stu lat będzie znakiem klątwy. (Iz 65:20)




Że co? Że po śmierci osiągniemy jedynie drugie życie, ale bynajmniej nie wieczne? I to jeszcze jakaś mowa… o klątwach? Klątwy w niebie???

Lecz jeżeli i Izajasz, i Jan piszą o tym samym, i jeżeli Księga Objawienia pisze o rzeczach, które mają stać się „wkrótce”, to… nie jest to mowa o żadnym „życiu po śmierci”!

Ale o czym?

I znów nie chcę tu niczego rozstrzygać! Zachęcam do samodzielnych studiów, ale oczywiście opinię swoją wyrażę. Nie będę jednak ukrywać, iż mam tu o wiele więcej wątpliwości niż w przypadku jeziora ognistego.Widzimy obrazy zwierząt, rzek, roślin – wszystko to, co jest na ziemi. Czy mamy pozostać konsekwentni i też założyć, iż chodzi tu jedynie o symbole? Być może tak, jednak może tu zachodzić wyjątek – opisy są wyraźnie analogiczne do fragmentów z Ksiąg Izajasza i Ezechiela, gdzie nie posługiwano się wyłącznie symboliką. Jeżeli mają to być symbole – poddaję się, nie wiem.Jeżeli jednak te opisy są dosłowne, wydaje mi się, że chodzi o królestwo ziemskie, nie jakieś duchowe, po śmierci. Mowa jest też o wciąż obecnym grzechu (zobacz, co następuje po sielankowym opisie Nowego Jeruzalem od Obj 22:11 do końca księgi). Nie jest to jednak do końca takie życie, jakie mamy dzisiaj. Dzikie zwierzęta jednak wciąż pożerają siebie wzajemnie, ludzmi również nie gardząc, no i wciąż mamy niestety mnóstwo niemowląt żyjących kilka dni, albo i krócej.

Cóż by to zatem mogło być?

Mogło być to… Królestwo Niebieskie, obiecywane wielokrotnie w Starym Testamencie, począwszy od obietnicy danej Dawidowi w 2 Sm 7.Jezus przecież od początku swojej misji głosił, iż „Królestwo Niebieskie się przybliżyło”. Sęk jednak w tym, iż Żydzi ofertę Królestwa… odrzucili, zabijając Chrystusa jak i występujących po Nim apostołów.

Czyżby zatem te wszystkie opisy odnosiły się do czegoś, co… nigdy nie miało miejsca? Czy może jednak… chodzi tu o duchowy wymiar Królestwa, rozumianego jako „sprawiedliwość, i pokój, i radość w Duchu Świętym” (Rz 14:17)? Czy może… Królestwo to istnieje dla niektórych Żydów… w innym wymiarze, niewidzialnym dla nas? Czy może…

Możemy gdybać.Wyżej wspomniałem, że przy okazji zajmowania się tym tematem rozwiązała się pewna zagadka, nad którą się wiele lat głowiłem.Chodziło właśnie o ten tekst z Iz 65 o „najmłodszym umierającym jako stuletnim”. Nie rozumiałem, jakże w niebie wciąż może być śmierć?

Właśnie, śmierć!

Skoro w Nowym Jeruzalem wciąż istnieje temat grzechu i umierania, dlaczego czytamy w Obj 21:4 i Iz 25:8 iż śmierci już nie będzie? Rozwiązanie tej kwestii wydaje się tutaj jednak dość proste. Otóż w Biblii, zwłaszcza w Nowym Testamencie, wyraz „śmierć” najczęściej nie oznacza śmierci fizycznej. Częste w Biblii zdanie „zapłatą za grzech jest śmierć” (np. Rz 6:23) nie może oznaczać fizycznej śmierci, bo gdyby tak było, śmierć Jezusa niczego tak naprawdę nie zmieniła. Więc może zwrot „śmierci już nie będzie” oznacza, iż grzech już nie oddziela człowieka od Boga i wszyscy jesteśmy żywi w Chrystusie?

Dzisiaj takie podejście wydaje mi się prawdopodobne, choć większą część życia odrzucałem je jako herezję. Swego czasu zmieniłem Kościół katolicki na protestancki, i myślałem, że już poznałem całą prawdę…  zakładałem jednak wciąż, że choć różne opcje chrześcijańskie różnią się znacznie między sobą, to to, co mają wspólnego, jest prawdziwe.

Czy jednak chrześcijanie mają monopol na Boga? Czy choćby mają monopol na odczytywanie Biblii?

Już sam fakt, że chrześcijaństwo niemal jednogłośnie widzi w Biblii opis piekielnych tortur sprawił, iż przestałem się przejmować faktem, iż według obecnych ogólnie przyjętych norm nazewnictwa, chrześcijaninem nie jestem. Mało tego… sądze, iż chrześcijanami nie byli ani Jezus, ani apostołowie… Uznaję więc, iż jestem w zacnym gronie 🙂  I właśnie to mylne myślenie, iż sprzeciwianie się czemuś, co głosi ogół chrześcijan jest tym samym, co sprzeciwianie się apostołom bądź samemu Jezusowi było zapewne tym, co na długie lata wyłączyło mi myślenie.

Z ręki Boga nic ci nie grozi!




Bóg nie będzie cię rozliczał z tego, czy wierzysz temu Kościołowi czy tamtemu. I nie dał ci mózgu po to, by powtarzać uczone z ambon formułki, ale po to, by zadawać pytania, szukać odpowiedzi i odkrywać wszystkie wspaniałości, które są ci na tym świecie dane!

Wyżej pisałem o tym, że w pewnym sensie natychmiast zapominamy o tym, co było mówione przed słowem „ale” – i tylko pozostałą część zdania traktujemy poważnie, zwłaszcza, jeżeli następująca po „ale” część w jakimkolwiek stopniu neguje część poprzedzającą. Mieliśmy jechać na wczasy… ale straciłem pracę i musimy oszczędzać. Wyglądasz świetnie … ale to uczesanie dodaje ci 10 lat. Nasza drużyna grała wspaniale… ale zabrakło odrobiny szczęścia i przegraliśmy. Kocham cię… ale muszę cię ukarać. Żadne z tych zdań nie oznacza nic pozytywnego, choć zaczyna się entuzjastycznie. Tak samo wygląda przekręcona wersją chrześcijaństwa, która przedstawiana jest w niemal wszystkich Kościołach. Można to podsumować tak – Bóg cię kocha… ale jeśli nie uwierzysz w Jezusa, będziesz smażyć się wiecznie w piekle.

Jezus jest zbawicielem świata… ale pod jego koniec przyjdzie i zgładzi niemal wszystkich ludzi przy pomocy plag i demonów.

Jedyne, co mogę powiedzieć pozytywnego o tym poglądzie, to to, że generuje religiom niewyobrażalne ilości pieniędzy. O wiele łatwiej jest przekonać kogoś do inwestowania w religię jeśli obiecamy mu zwiększoną szansę uniknięcią potworności związanych z końcem świata… nie mówiąc o wieczności w jeziorze siarką płonącym.

Możesz oczywiście w to wszystko wierzyć, żyjąc w wiecznym strachu, zaprzeczając własnej logice i marnując zarobione pieniądze poprzez opłacanie systemu kapiącego złotem…

Ale po co?

 

(ostatnia edycja – 22 maja 2020)

List do Hebrajczyków –dziś zbawiony, a jutro?

W chrześcijaństwie istnieje mnóstwo różnic dogmatycznych, nie tylko między denominacjami, ale nawet wewnątrz ich. Najwięcej gorączki zawsze wywołuje temat zbawienia – i nic dziwnego, jeśli przez wiele tygodni wybieramy miejsce spędzenia dwóch tygodni wakacji, miejscu spędzenia wieczności powinno się rzecz jasna poświęcić o wiele więcej uwagi.


Większość denominacji protestanckich uznaje, iż zbawienia można być pewnym, jednak spierają się wciąż o to, czy raz zdobyte zbawienie można utracić. Ci, którzy uważają, że można, używają do poparcia swoich tez niemal zawsze dwóch fragmentów z Listu do Hebrajczyków.

Oto one.

Niemożliwe jest bowiem tych – którzy raz zostali oświeceni, a nawet zakosztowali daru niebieskiego i stali się uczestnikami Ducha Świętego, zakosztowali również wspaniałości słowa Bożego i mocy przyszłego wieku, a /jednak/ odpadli – odnowić ku nawróceniu. Krzyżują bowiem w sobie Syna Bożego i wystawiają Go na pośmiewisko. Ziemia zaś, która pije deszcz często na nią spadający i rodzi użyteczne rośliny dla tych, którzy ją uprawiają, otrzymuje błogosławieństwo od Boga. A ta, która rodzi ciernie i osty, jest nieużyteczna i bliska przekleństwa, a kresem jej spalenie (Hbr 6:4-8)

 

Jeśli bowiem dobrowolnie grzeszymy po otrzymaniu pełnego poznania prawdy, to już nie ma dla nas ofiary przebłagalnej za grzechy, ale jedynie jakieś przerażające oczekiwanie sądu i żar ognia, który ma trawić przeciwników. Kto przekracza Prawo Mojżeszowe, ponosi śmierć bez miłosierdzia na podstawie [zeznania] dwóch albo trzech świadków. Pomyślcie, o ileż surowszej kary stanie się winien ten, kto by podeptał Syna Bożego i zbezcześcił krew Przymierza, przez którą został uświęcony, i obelżywie zachował się wobec Ducha łaski. Znamy przecież Tego, który powiedział: Do Mnie [należy] pomsta i Ja odpłacę. I znowu: Sam Pan będzie sądził lud swój. Straszną jest rzeczą wpaść w ręce Boga żyjącego. (Hbr 10:26-31)


Teksty te brzmią na pierwszy rzut oka… groźnie. Idealnie wręcz pasują do tradycjonalnego nurtu chrześcijaństwa i jego wizji piekła, gdzie większość ludzkości po wieczność smażyć się będzie w ogniu. Pytany byłem o nie wiele razy, jednak długo zwklekałem z napisaniem o nich artykułu. Dlaczego?

Ano dlatego, iż w kontekście chrześcijańskiego dylematu „niebo albo piekło” ten tekst brzmi tak fatalnie, że nie wierzę, iż istnieje tłumaczenie, które kogokolwiek przekona. Jeżeli wciąż ktoś wciąż wierzy w to, że istnieje piekło, gdzie ludzie będą się w nieskończoność smażyć, jeden artykuł nie może spowodowac, iż ktoś nagle odrzuci obraz Boga – wiecznego kata i przyjmie obraz Boga – miłości.

Ilekroć dostawałem pytanie dotyczące tych tekstów, osoba, która je zadawała, na ogół wierzyła w istnienie piekła i się go bała. Doskonale potrafię się wczuć w tę sytuację, gdyż byłem w niej przez wiele lat.

Kiedy obawiamy się piekła, szukamy rozpaczliwie egzegezy różnych tekstów, które zdają się nam pójściem do niego grozić, ale stajemy wtedy przed takim problemem, iż ich prawie nigdy nie sposób wytłumaczyć, jeśli pozostaniemy przy ogólnie przyjętej chrześcijańskiej interpretacji Nowego Testamentu – czyli tej, która zakłada, iż Chrystus przyszedł na świat przestrzegać ludzi wszystkich czasów przed piekłem.

Także jeżeli taką interpretację wyznajesz, najlepiej chyba będzie, jeśli w tej chwili skończyć to czytać.

Wciąż tu jesteś? Jeśli tak, wiesz zapewne, że powszechna interpretacja opisanek w Biblii misji Jezusa jest całkowicie przekręcona. Chrystus nie przyszedł przestrzegać ludzi wszystkich czasów przed piekłem.

Mało tego, Chrystus nie przyszedł w ogóle do „ludzi wszystkich czasów”. Przyszedł do ludzi określonego czasu – i określonego narodu. I wiadomo o tym nie od kogokolwiek innego, ale od Niego samego.

„ Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela.” Mt 15:24b

Nawet powiedzenie, że Jezus przyszedł tylko do Żydów, jest zbyt szerokie – dom Izraela to tylko część narodu żydowskiego.

A jaka była treść przesłania, którą Jezus kierował do Izraela?

Odtąd począł Jezus nauczać i mówić: Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo niebieskie. (Mt 4:17)

Co to znaczy „bliskie jest królestwo niebieskie”? Chrześcijańskie tłumaczenie przesłania Chrystusa to na ogół „przestańcie grzeszyć i uwierzcie w Jezusa, aby w ogóle móc myśleć o pójściu do nieba”.Jezus jednak mówi „bliskie jest królestwo niebieskie” – czy może to oznaczać niebo?

Jeśli komuś mówimy „bliska jest śmierć twoja” to nie mamy na myśli iluś tam lat; tak się mówi kiedy komuś zostało kilka godzin, a może dni, życia. Czy Jezus mówi wszystkim, że za kilka dni zginą?

Oczywiście, że nie! Królestwo niebieskie nie ma nic wspólnego z niebem! I w ogóle dlaczego niebieskie? Nie o kolor tu chodzi, a odniesienie do niebios. Gorliwi religijni Żydzi obawiali się, iż używanie wyrazu „Bóg” jest łamaniem przykazania, więc często mówili „niebo” zamiast „Bóg”. Ewangelia Mateusza została skierowana do Żydów i stąd autor nie chciał urażać odbiorców,; pozostali ewangeliści mówią o królestwiem Bożym, nie niebieskim (więcej możesz przeczytać tu.

Najważniejsze jest jednak to, iż królestwo to nie miało nic wspólnego z tym, co czeka człowieka po śmierci. Obiecane było Żydom od pokoleń i miało być zwykłym, ziemskim królestwem, gdzie Żydom powodziłoby się dobrze i i gdzie wreszcie nie byli by nękani przez nieprzyjaciół. W tym znaczeniu, od którego Jezus rozpoczął swoją misję, ogóle nie ma nic wspólnego z nami dzisiaj. Więcej na ten temat znajdziesz w powyżej wspomnianym artykule.

Jezus też wielokrotnie używał gróźb – lub ładniej to ujmując – przestróg – i chociaż nigdy nie dawał w żaden sposób znać, że przestrzega tym samym wszystkich ludzi żyjących po wsze czasu, chrześcijaństwo dzisiaj odnosi niemal każde Jego słowo do każdego człowieka.

Kiedy jednak odrzucimy nie oparte na logice religijne nadinterpretacje widać wyraźnie, iż mówiąc o śmierci w ogniu Jezus nigdy nie miał na myśli ani wiecznej agonii, ani ognia piekielnego, lecz zwykłą, fizyczną śmierć w zwykłym, ziemskim ogniu. Przestrzegał przed strasznym pogromem wojsk rzymskich, które w roku 70 wdarły się do Jerozolimy, zniszczyły i spaliły miasto, w tym i jej mieszkańców.

Według różnych relacji zginęło od kilkuset tysięcy do ponad miliona Żydów. Nawet w dzisiejszym świecie, gdzie żyje kilkadziesiąt razy tyle ludzi co wtedy, byłaby to trudna do wyobrażenia hekatomba, nic dziwnego zatem, iż Jezus kierował z ogromnym naciskiem przestrogi przed nią dla Narodu Wybranego.

To jeden z zadniczych przełomów, które muszą dokonać się w umyśle każdego człowieka, zanim będzie mógł rozumieć Biblię. Sam wiele lat myślałem, iż zaprzeczanie temu, iż słowa Jezusa są wciąz identycznie aktualne dla każdego jest się nieomal bluźnierstwem, umniejszaniem samego Chrystusa, ale pomyślmy – istnieje sporo nakazów lub przykazań w Biblii, gdzie nikt nie ma dzisiaj wątpliwości, że już nikogo nie dotyczą. Czy fakt, iż jacyś ludzie włożyli Ewangelie do osobnej części Biblii, nazywając ją Nowym Testamentem, zmienia cokolwiek? Jeśli za Nowy Testament chrześcijaństwo uznaje czasy dzisiejsze, gdy dokonała się już ofiara Chrystusa, niemal całość Ewangelii powinna wciąż być przecież… w Stary Testamencie!

Nieważne, gdzie co jest umieszczone – i na której stronie – ważne jest to, iż wnikliwe badanie tekstu bez żadnych uprzedzeń i bez kościelnych „wytycznych” pokazuje bez cienia wątpliwości, iż misja Jezusa nie tylko nie była skierowana do wszystkich ludzi i wszystkich czasów, ale w ogóle nie dotyczyła ich losów po śmierci.

Ofertę otrzymania królestwa otrzymali wyłącznie Żydzi, co zgodne było z Pismami i z proroctwami. Oni jednak ją odrzucili. Nie potrafili zaakceptować całości przesłania Chrystusa – zwłaszcza tego, iż na tym świecie nie chodzi o rządzenie innymi, ale im służenie. Oferta królestwa jednak była wciąż dla nich aktualna nawet po śmierci Chrystusa, co widzimy na początku Dziejów Apostolskich w przemówieniu apostoła Piotra (Dz 2), którego wielu chętnie słucha, jednak po stronie ludzi z władzą jest o wiele więcej przeciwników niż zwolenników. Ostatecznie czara goryczy przelewa się, gdy po płomiennej mowie Szczepana, zostaje on zamordowany (Dz 7).

I wtedy wszystko się zmienia.

Nie ma już oferty ziemskiego królestwa dla Izraela. Wpierw Piotr dostaje poznanie faktu, iż dla Boga nie ma znaczenia nasza narodowość (Dz 11) co dla przeciętnego Żyda było niepojęte. Wciąż jednak przesłanie kierowane jest głównie dla Żydów, i wciąż stosowany jest chrzest wodny (który – czego chrześcijaństwo też nie rozumie – nigdy nie był kierowany dla kogokolwiek prócz Żydów i tych, którzy do ich religii chcieli dołączyć – zobacz tu.

Nowe przesłanie wymaga nowego posłannika! Zostaje nim apostoł Paweł, któremu Jezus w objawieniach oznajmia prawdziwie Dobrą Nowinę. Paweł potrzebuje wiele czasu by z przeciwnika Chrystusa stać się Jego głoscielem, ale kiedy jest gotowy, pozostali apostołowie dowiadują się od niego rzeczy, o których nie mieli pojęcia, choć mieli łaskę fizycznego przebywania z Chrystustem przez kilka lat.

Lecz głosimy tajemnicę mądrości Bożej, mądrość ukrytą, tę, którą Bóg przed wiekami przeznaczył ku chwale naszej (1 Kor 2:7)

„Tajemnica” to wyraz używany przez Pawła często i podkreśla on, że do czasów mu obecnych tajemnicy tej nie znał nikt; Jezus zresztą nie raz mówił swoim uczniom, iż wszystkiego powiedzieć im jeszcze nie w owym czasie nie mógł (J 16:12).

W skrócie przesłanie Pawła jest następujące – nieprzyjaźń między człowiekiem a Bogiem była tylko w naszych umysłach, prawdą jest doskonały pokój, do którego nie są potrzebne żadne ceremonie ani przykazania. Do uwierzenia w to proste przesłanie nie trzeba było znać Pism, i było ono uniwersalnie łatwe do zrozumienia – co widać po sukcesach misyjnch Pawła i wielu założonych przez niego lokalnych kościołach.

Co jednak z Żydami? Oni od półtora tysiąca lat obarczeni byli Prawem Mojżesza – 613 przykazaniami, których przestrzeganie miało zapewnić całemu narodowi dostatek i bezpieczeństwo.

Abstrahując na moment – proszę zwrócić uwagę: kary i nagrody za przestrzeganie przykazań nigdy nie odnosiły się do wiecznego losu człowieka, jedynie doczesnego, i najczęściej mowa była o nich w kontekście całego narodu, nie indywidualnych ludzi. Dzisiejsze chrześcijaństwo traktuje przykazania dokładnie odwrotnie. No i temat przykazań dotyczył zawsze wyłącznie Izraela, gdyż był częścią Przymierza między nim a Bogiem. Jest to też fakt zupełnie nie rozumiany przed chrześcijaństwo.

Przykazania były jednak w świadomości Żydów zakorzenione bardzo mocno i nie można było o nich po prostu zapomnieć. Powiedzieć im po prostu „już nie musicie przestrzegać przykazań” nie wystarczało – potrzeba było jakiegoś bardzo mocnego argumentu.
I tym argumentem było dzieło Jezusa Chrystusa.

Idealnie wypełnił On wszystko, co w świadomości Izraela potrzeba było wypełnić – proroctwa z Pism, system ofiarniczy, kapłaństwo. Każdy Żyd, który zrozumiał i uwierzył w to, co zrobił Chrystus, automatycznie zostawał całkowicie uwolniony z jarzma Prawa. I dzisiaj słyszy się o sytuacjach, gdy któryś wyznawca judaizmu, przeczytawszy Nowy Testament, bez żadnego przekonywania z czyjejkolwiek strony dochodzi do wniosku, iż Jezus jest oczekiwanym przez Izrael mesjaszem!

Dla wielu Żydów jednak było to zbyt proste. Zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe – można pomyśleć, a może też chodzi o to, iż przykazania, choć uciążliwe i zaburzające ideę relacji, mają jeden „plus” – dają nam do ręki możliwość oceniania, sądzenia i stawiania się ponad innych. Przeciwnicy nowej Ewangelii chcieli albo w ogóle zanegować istotę dzieła Chrystusa, lub ją przynajmniej umniejszyć, utrzymując, iż system ofiar z Prawa mojższeszowego wciąż powinien być przestrzegany.

I tu dopiero dochodzimy do Listu do Hebrajczyków, gdyż to jest właśnie jego temat.

Według różnych źródeł List ten pisany był między rokiem 67 a końcem lat 90, jednak w Hbr 8:5 użyty jest czas teraźniejszy w wyrażeniu „służą w świątyni”, natomiast wers 9:1 dodatkowo pokazuje, iż świątynia wciąż stoi.

I wszystko staje się proste.

W Ewangelii Łukasza Jezus przestrzega przed rokiem 70:

Skoro ujrzycie Jerozolimę otoczoną przez wojska, wtedy wiedzcie, że jej spustoszenie jest bliskie. Wtedy ci, którzy będą w Judei, niech uciekają w góry; ci, którzy są w mieście, niech z niego uchodzą, a ci po wsiach, niech do niego nie wchodzą! (Łk 21:20-21)

Żydzi, którzy uwierzyli w Jezusa i uwolnili się od systemu ofiarniczego, nie potrzebowali już do niczego świątyni, a nawet ci, którzy wciąz mieszkali w Jerozolimie, dostali na wiele lat wcześniej ostrzeżenie, które uratuje im życie, jeśli…

…jeśli w nie uwierzą.

„Uwierz w Jezusa, a będziesz żył”, miało wtedy jak najbardziej doczesne i praktyczne znaczenie – i nie miało nic wspólnego z „pójściem do nieba” (o „pójściu do nieba” Biblia w ogóle nic nie mówi, o czym mało który chrześcijanin wie).

I w tym sensie każdy, kto uwierzył w Jezusa, miał życie, a pozostali zginęli.

Spaleni zwykłym ogniem, i nie przez diabła, a przez rzymskich żołnierzy.
List do Hebrajczyków pisany jest tuż przed zniszczeniem Jerozolimy. Groźba była straszna i trudno, by List ten nie używał niezbyt groźnie brzmiących słów. Przez wiele lat dla mnie osobiście szczególnie niepokojąco i dziwnie brzmiał fragment z Hbr 10:31: „straszną jest rzeczą wpaść w ręce Boga Żywego”.

Jak po takich słowach można myśleć o Bogu jak o miłującym Tatusiu?

Chrześcijaństwo stara się pogodzić obraz „doskonale miłującego” i „doskonale sprawiedliwego” Boga ale moja logika zawsze takiemu tłumaczeniu oponowała. Jeśli popełnię przestępstwo i zostanę złapany, to w sądzie albo zostanę skazany, albo ułaskawiony – nie ma trzeciej opcji – i jeśli zostanę skazany, kara będzie identycznie dotkliwa, czy sędzia ma opinię dobrodusznego i miłosiernego człowieka, czy nie.

Piszę „nie ma trzeciej opcji” ale wiem, wiem, chrześcijaństwo tę opcję wymyśliło – doskonale miłosierny Bóg wybacza ludziom, a doskonale sprawiedliwy wykonuje karę na Chrystusie. Czy to jest logiczne? Rozważania na ten temat znajdziesz tutaj.

Czy można zatem pogodzić obraz Boga – miłości z tekstem „straszna to rzecz wpaść w ręce Boga Żywego?”

Można, jeżeli poznamy kontekst językowy Biblii na tyle, by nauczyć się myśleć podobnie do tego, jak myśleli adresaci Listu do Hebrajczyków.

Chrześcijaństwo przedstawia Boże kary i sądy jako coś, co Bóg czynnie robi, tymczasem analiza Biblii pokazuje nam zupełnie inne pojęć tych zrozumienie. Kiedy Biblia wspomina o jakimkolwiek dosłownym sądzie, za każdym razem są to wydarzenia, których dokonuje człowiek, nie Bóg.

W Starym Testamencie niemal zawsze sąd odnosi się do wojny lub bitwy, w której jakiś naród zostaje pokonany. Bóg daje wielokrotnie ludziom alternatywę – albo będą przestrzegać przykazań i zostaną cudownie ocaleni, albo zostaną pozostawieni sami sobie. Bóg nie poprowadzi nieprzyjacielskiej armii, Bóg po prostu zostawi rzeczy swojemu biegowi. Nie spowoduje, iż rozpadną się mury Jerycha; nie sprawi, iż rozstąpi się morze albo że wygra armia wielokrotnie mniejsza ilościowo, nie ześle aniołów z nieba.

O sądzie Bożym Paweł pisze na początku Listu do Rzymian, zwłaszcza w rozdziale 2., w 1. natomiast używa zwrotu „Dlatego wydał ich Bóg poprzez pożądania ich serc na łup nieczystości” (Rz 1:24a) – w jaki sposób wydał? Po prostu nie zainterweniował. Dozwolił, aby rzeczy biegły swoim naturalnym torem.

Sąd, o którym mowa w Liście do Hebrajczyków, to pogrom na Żydach w wykonaniu armii rzymskiej. Jednym z „cudownych” sposobów ich ocalenia było posłuchanie Jezusa, który przepowiedział, w którym momencie trzeba uciekać. Niewierzący Jezusowi zostali poddani sądowi Bożemu – jednak sam Bóg nie miał nic wspólnego z podbojami Rzymu. To Rzym chciał zdobyć Jerozolimę i wymordować tych, którzy stali na przeszkodzie.

Dla mnie dzisiaj zabawne jest to, iż rozdział zawierający te „straszne” słowa zawiera rónież jeden z moich ulubionych wersetów. Używać go można jako mantry przy „dyskusjach” z legalistami:

A grzechów ich i ich nieprawości nie wspomnę więcej. (Hbr 10:17 BW)

Bóg obiecuje nie wspominać naszych grzechów ale jednocześnie straszy?

W rozdziale trzecim autor porównuje sytuację Hebrajczyków do losów Izraela na pustyni – okazawszy niewiarę, błąkali się po pustyni i dopiero ich dzieci weszli do Ziemi Obiecanej, sami zaś polegli na pustyni. Znowu – mowa o ziemskich losach człowieka. Życie kontra śmierć, a nie niebo kontra piekło!

Począwszy od 7:18 autor wyjaśnia dobitnie, iż stare prawo z kapłaństwem i ofiarami jest obecnie bezużyteczne – jako że Jezus Chrystus, doskonały kapłan, który dokonał ofiary jeden, jedyny raz – w imieniu wszystkich.

W rozdziale 8 wspomina o świątyni i rozdział kończy się słowami „to, co się przedawnia i starzeje, bliskie jest zniszczenia” – i słowa to prorokują, co wkrótce stanie się ze świątynią.

Rozdział 8 zawiera też parafrazę wyżej cytowanego 10:17 – „ulituję się nad ich nieprawością i nie wspomnę więcej na ich grzechy”… dlaczego te słowa są tak rzadko cytowane w kościołach? Może dlatego, że niewygodnym faktem jest to, że chociaż Bóg nie chce wspominać grzechów, jest są one wielu wspólnotach tematem większości kazań?

Cytowany wszędzie do znudzenia, zupełnie wyrwany z kontekstu 9:27 „A jak postanowione ludziom raz umrzeć, a potem sąd” też nie może mieć nic wspólnego z chrześcijańskim „Sądem Ostatecznym”, jako że Bóg obiecał nie wspominać więcej ludzkich grzechów – tylko jest dobitnym porównaniem – tak, jak wszyscy ludzie umierają raz, tak i raz umarł Chrystus, złożywszy jednokrotną, doskonałą ofiarę, której nie ma potrzeby powtarzać.

A Hebrajczycy chcieli powtarzać. Część ich uważała, iż należy kontynuować składanie ofiar w świątyni, i do nich wyłącznie kierowane są wszystkie przestrogi z Listu.
Rozdział 10 kończy się słowami „My zaś nie należymy do odstępców, którzy idą na zatracenie, ale do wiernych, którzy zbawiają swą duszę. ” – i to dobitnie pokazuje, iż autor nie ma na myśli o wiecznym losie człowieka, a jedynie ziemskim. Jeżeli się dziwisz, prawdpodobnie nie wiesz, iż biblijny wyraz „dusza” nie ma nic wspólnego z „nieśmiertelną cząstką człowieka” – i przeczytać o tym możesz tutaj.

List można podsumować jako wykład teologiczny, skierowany do obeznanych z tradycjami i prawem starotestamentalnym ludzi. Chrystus wypełnil doskonale Prawo Mojższesza i nie ma potrzeby wracania do niego!

Podobnie zatem do długich opisów rodowodów zarówno ze Starego jak i Nowego Testamentu, podobnie do przepisów dekoracji Arki Przymierza lub wyglądu szat kapłańskich, dla znakomitej większości ludzi i List do Hebrajczyków nigdy nie miał żadnego praktycznego odniesienia.

Odpowiadając najkrócej na często mi zadawane pytanie „czy nie powinienem się martwić słowami z Listu do Hebrajczyków” powiedziałbym po prostu – nie, bo nie jestem Hebrajczykiem!

Kochaj bliźniego swego jak..?

„Lwy potrafią polować, gdy skończą 3 miesiące. Moja 3-letnia córka nie mogła znaleźć cukierków, które trzymała w ręku. Jak to możliwe, że jesteśmy na szczycie łańcucha pokarmowego?”

Taki „niezwykle dowcipny” tekst oto wpadł mi dzisiaj w oko na jednej z witryn internetowych. Jako, że w tym miejscu staram się raczej obnażać kłamstwa ,a nie promować, zastrzegę, że choć ekspertem od kotowatych nie jestem – a jedynie miłośnikiem – z tego, co wiem, lwy potrafią polować dopiero po skończeniu 2 lat, nie 3 miesięcy. Jednak i tak wygrywałyby na spryt , zdaniem autora tekstu, z jego córką!

Co mnie bardzo zastanowiło to jednak nie same lwy, ale trzymane cukierki. Możemy się śmiać z dzieci, którym podobne rozkojarzenia zdarzają się często, jednak nie tylko są ich udziałem. Bez wątpienia każdy z nas doświadczył historii podobnych do przygody Pana Hilarego, który to szukał swoich okularów mając je na nosie.

Jak jednak widać, nie przeszkadza nam to być na szczycie łańcucha pokarmowego!

Jakbyśmy nazwali sytuację, w której dziecko szuka rzeczy trzymanej w dłoni? Rozkojarzenie, roztargnienie? Myślę, że chodzi tu o coś innego.

Kiedy dziecko  trzyma coś w ręku, na ogół jest świadome, że właśnie to trzyma. Problem pojawi się w chwili, gdy trzymając rodzic mu powie, aby czegoś szukało albo zapyta „gdzie to coś jest?”. Dziecko jest nauczone, że szuka się czegoś, czego się nie ma, i przy tym ufa na ogół rodzicowi bezgranicznie. Nie przyjdzie mu do głowy, że rodzic wprowadza go w błąd. Jak każe szukać, to dziecko szuka. Analogiczne sytuacje miały miejsce w dyktaturach, gdzie wielu ludzi autentycznie wierzyło, iż decyzje dyktatora, choćby sprzeczne z wrodzonym poczuciem logiki lub humanizmu, są dobre, tylko dlatego, że są jego autorstwa. No i wspomnieć mogę „Napoleon ma zawsze rację” z „Folwarku Zwierzęcego”.

Intelekt zatem, nieważne jak wielki, możemy zatem pominąć, gdy komuś  mocno ufamy. Do tego stopnia ufamy, że choćby fakty były widoczne i namacalne – jak trzymane w ręku pudełko ze śniadaniem – nie zwracamy na nie w ogóle uwagi.

Jednym z takich faktów, który jest znany wszystkim chrześcijanom i bardzo widoczny, ale niestety niemal nikt na niego nie zwraca uwagi, jest część najważniejszego przykazania, które to zalecił sam Jezus Chrystus. Znajdziemy je w Biblii trzykrotnie, Mt:22:37-39, Mk 12:29-31 i Łk 10:27. Zajrzyjmy więc do Ewangelii Łukasza:

(…) Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego. (Łk 10:27)

Czyż można znaleźć częściej cytowany fragment Biblii? Nie wszyscy cytują go słowo w słowo, najczęściej tylko końcówkę, używając słów „kochaj bliźniego swego jak siebie samego”, i zostawimy taką formę dla potrzeb tego rozważania.

Przykazanie to jako dziecko słyszałem bardzo często, zwłaszcza po incydentach, gdy kogoś uderzyłem (naprawdę według mojej pamięci to były raczej rzadkie incydenty :-)).  Dla mnie jedynym znaczeniego tego przykazania było zatem „bądź dla innych dobry, miły i… w ogóle”.

Już od dziecka wgłębiałem się w różne tematy pokrewne religii ale ten temat (jak zresztą i mnóstwo innych) uważałem za tak prosty, że nie było nad czym rozmyślać.

Mijały lata. Zanegowałem większą część religijnej nauki, którą wyniosłem z domu. Zmieniłem wyznanie. Moje poglądy ewoluowały nieustannie, jednak części mojej doktryny „nie ruszałem”, gdyż byłem przekonany, iż wszystko rozumiem.

I dopiero naruszenie tej właśnie części doprowadziło do prawdziwej zmiany w moim życiu.

I między innymi chodziło również o „Przykazanie Miłości”.

Przez kilkadziesiąt lat zupełnie nie zwracałem uwagi, iż Przykazanie Miłości tyle nawet nakazuje, ale wręcz zakłada, że… kocham samego siebie.

Czy to nie jest dziwne, że ani ja, ani nikt  w mojej obecności, w tysiącu różnych sytuacji, gdy przykazanie to było omawiane, nie zwrócił na to uwagi?

Dzisiaj, myślę,że rozumiem dlaczego.

Według mnie religia nakazuje siebie raczej nie nienawidzić, a przynajmniej sobą gardzić.

(Kiedy piszę o religii w sposób pejoratywny proszę pamiętać, że odróżniam ją od duchowości, i za religię uważam zorganizowany system psychologicznego zniewolenia ludzi stosowany w celu zdobycia pieniędzy i władzy.)

Religia też nie poprzestaje na nazwaniu człowieka grzesznikiem – lubuje się w nieustannym tego podkreślaniu na najbardziej wymyślne sposoby. Brudny, nieczysty, splamiony, niegodny… a od nazwania się niegodnym już tylko krok do określania się złym, podłym, wstrętnym, i następnym logicznym krokiem byłoby umartwianie się, może nawet biczowanie.

Byłem częścią tego systemu przez wiele lat. Jednym z moim ulubionych powiedzeń było takie, że najważniejsza prawda biblijna to… nie wiem jak do końca oddać to po polsku, jako że prawie wszystkie rozmowy na te tematy wtedy prowadziłem po angielsku. Może pozwolę sobie po prostu zacytować: „everyone is full of sh*t”,co znaczy mniej więcej tyle, że „wszyscy jesteśmy wstrętnymi grzesznikami”.

Jakkolwiek wciąż wierzę, że idea zwarta w tym powiedzeniu może znaleźć zastosowanie w niektórych sytuacjach, przykładowo jako kontra dla ludzi osądzających wszystkich prócz siebie lub do walki z idealizmem, to częste jej powtarzanie może doprowadzić do tego, że naprawdę głęboko w nią uwierzymy.

O to też zapewne chodzi religii . Winnymi, wstrętnymi grzesznikami łatwiej jest manipulować.

Grzesznicy tacy jednak na pewno nie są w stanie kochać samego siebie.

Do tego stopnia, że mogą o kochaniu siebie mówić codziennie przez całe życie, i nie zatrzymać się przy nim ani sekundy.

Tak samo miałem i ja.

Czyż nie jest to rzadki fenomenon, że można jakieś słowa powtarzać przez kilkadziesiąt lat życia i zupełnie nie widzieć ich znaczenia? Można to nazwać surrealistycznym kuriozum – gdy uświadomimy sobie dodatkowo, iż jest to nie tylko coś, co powtarzaliśmy, nie tylko część Biblii, której ufaliśmy, nie tylko słowa Jezusa, którego słuchaliśmy, ale jest to w dodatku NAJWAŻNIEJSZE PRZYKAZANIE.

Pisząc te słowa uświadomiłem sobie, że podczas gdy Jezus utrzymywał, iż najważniejsze przykazanie mówi też o miłości siebie, ja przez lata utrzymywałem, iż najważniejszą prawdą biblijną jest „we are all full of sh*t”…

Jeśli zajrzymy do pierwotnego języka Ewangelii, greki koine, zobaczymy, iż przykazania nie są pisane w trybie rozkazującym, lecz oznajmującym czasu przyszłego. Dosłownie zatem nie jest to „kochaj bliźniego swego jak siebie samego” lecz „będziesz kochał bliźniego swego jak siebie samego”.

Nie znam się na starożytnej grece na tyle, by wnioskować cokolwiek na 100%, pokuszę się jednak na odczytanie tego przykazania w taki oto sposób: nie uda ci się kochać bliźniego bardziej, niż tyle na ile kochasz siebie.

Religia jednak odczytuje je w ten sposób, że kładzie wyłącznie nacisk na miłość bliźniego, wcale nie informując, że jest to zadanie z góry skazane na porażkę, jeśli nie kochamy samych siebie. Religii jednak zależy na tym, byśmy zbyt dobrze o sobie nie myśleli, bo wtedy uda jej się wcisnąć nam więcej bzdur i wyciągnąć od nas więcej pieniędzy. Już od małego dziecka uczy się dzieci, że są grzesznikami, że potrzebują czegoś lub kogoś na zewnątrz, by Bóg je akceptował: wiary, modlitwy, sakramentów, dobrych uczynków – cokolwiek.

A być może mieliśmy szczęście nie dorastać w religijnym domu? Dobre i to, jednak tak naprawdę jeszcze gorzej byłoby dla nas, gdybyśmy mieli rodziców, którzy częściej nas ganili, niż chwalili. Wydać się może, że to nic ważnego; są rodzice, którzy o wiele gorsze rzeczy robią, stosując przemoc różnego rodzaju, jednak w wielu przypadkach dziecko będzie w stanie rozpoznać  przemoc szybciej jako coś złego, i zrozumie, że rodzice  robili źle . Przy nadmiarze nagan natomiast wielu ludziom całego życia nie starczy, by zrozumieć, że jest to  źródło większości ich problemów.

Do kościoła na ogół się chodzi raz w tygodniu, z rodzicami się jest na codzień.

Niezależnie od tego, jak piękne wiersze możemy układać o miłości bezwarunkowej,nasza miłość jest zawsze warunkowa, nie zawsze tylko rozumiemy, kto dyktuje warunki. Bardzo często jest to nasza podświadomość lub hormony. Kochać siebie też możemy tylko pod warunkiem, że na tę miłość zasługujemy. Jeśli całe dzieciństwo dostawaliśmy komunikaty, że niemal wszystko, co robimy, jest złe, czujemy się nieudacznikami wartymi pogardy, a nie miłości (uważam, iż przeciwieństwem miłości jest właśnie pogarda, nie nienawiść lub jak niektórzy uważają obojętność – obojętność jest miłości brakiem).

Brak miłości do siebie może mieć rozmaite objawy, może to być zwykła nieśmiałość, ale nierzadko kończy się nałogami, chorobami psychicznymi lub przynajmniej niespełnionym i nieszczęśliwym życiem.

Podam jeden przykład, jak brak miłości do siebie może poważnie rzutować na życie. Istnieją osoby, i to nie są rzadkie przypadki, które związują się i rozstają z wielką ilością ludzi, nierzadko związując się z ludźmi, którzy je wykorzystują, oszukują i poniżają.

Nierzadko takich  związków jest w życiu jednej osoby naprawdę sporo. Na ogół ludzie ci widzą się jako ofiary, ale czy jest możliwe, aby wszyscy ich partnerzy zmówili się między sobą by uprzykrzyć im życie? Oczywiście nie, to brak miłości może właśnie podświadomie prowadzić do wyboru nieodpowiednich ludzi, gdyż podświadomie myślą o sobie „jestem beznadziejny i nikt mnie nie pokocha” i jeśli ktoś się nimi zainteresuje, mogą albo wręcz szybko i bezkrytycznie się z tą osobą się związać, bądź pomyślą „chyba z nim/nią jest coś nie tak, skoro chcę się związać ze mną, no ale korzystajmy na razie, póki nie przejrzy na oczy” i później każdy konflikt odczytywany będzie jako znak końca związku.

Kiedy zaś podświadomie oczekujemy konfliktów, z regułu wywołujemy je sami, co może szybko doprowadzić do szybkiego rozpadu związku.

To tylko jeden z wielu przykładów, jak brak miłości do siebie zmienia jakościowo na gorsze nasze życie. Jeżeli masz pracę, której nie znosisz, mówisz ludziom rzeczy, których nie chcesz lub tkwisz w nałogach, bardzo prawdopodobnym powodem tego jest właśnie on.

Proszę, zastanów się, czy kochasz samego siebie? Czy uważasz, że jesteś godny miłości?

Bardzo możliwe, że brak ci pewności. Oto niektóre symptomy wskazujące, iż brak komuś miłości do samego siebie:

  • częste krytykowanie siebie
  • częste krytykowanie innych (na ogół robimy to po to, by poczuć się lepiej od nich, gdyż sami mamy o sobie złe zdanie)
  • obrzucanie siebie – na ogół mimowolne – epitetami lub ogólnie mówienie o sobie źle, np. „ale jestem głupi”, „jestem do niczego”
  • nie dbanie o siebie – o swój wygląd, zdrowie, ubiór
  • trudności w nawiązywaniu lub utrzymywaniu relacji, nieśmiałość

Jeżeli występują u Ciebie choćby niektóre z powyższych zachowań, najprawdopodobniej nie kochasz siebie.

A jak to zmienić?

Zmiana musi nastąpić na dwóch płaszczyznach: świadomej i podświadomej.

W świadomej, musisz najpierw rozwiązać ten problem intelektualnie. Myślący ludzie potrzebują argumentów, dowodów, nim w coś uwierzą.

Uważam, iż nasze najważniejsze źródło wiedzy na ten temat może opierać się jedynie na fakcie, iż Bóg postanowił nas stworzyć i umieścić na tym świecie. Wszystko inne – co potrafimy, co mówią o nas inni, co myślimy lub czujemy na własny temat – jest zmienne. Świadomość, iż Bóg uważa nas za swoje wspaniałe i doskonałe dzieci jest kluczowa, jeśli w to nie wierzymy, nic innego nam się nie uda.

A dlaczego mamy w to wierzyć? Świadczy o tym Biblia. Jezus przecież nie poszedł na krzyż jedynie za wybranych, lecz za wszystkich, gdy przyjrzymy się sposobowi, w jaki traktował On ludzi, zobaczymy, iż był przyjacielem wszystkich, łącznie z największymi „grzesznikami” i odrzutkami społeczeństwa. To tylko religia wymyśliła, za jakie rzeczy Jezus ludzi odrzuca. I tak przekręca Biblię, by wydawało się, że to w niej tak jest napisane. Poświęcę temu zagadnieniu wkrótce osobny artykuł.

Co osobiście również mnie przekonało do miłości Bożej, są doświadczenia ludzi, którzy doznali śmierci klinicznej. Nie namawiam nikogo do wierzenia w nie, mnie one jednak bardzo pomogły. Zwłaszcza tak zwane doświadczenia grupowe, kiedy wiele osób czuwa przy kimś umierającym, i wszystkie doświadczają czegoś nadnaturalnego: widzą kogoś, słyszą lub czują wyraźnie obecność kogoś, kogo nie widzą.

Typowe doświadczenia śmierci klinicznej mają wiele wspólnych cech, ale tą, na którą ja zwróciłem największą uwagę jest ta, iż wszyscy, którzy po „tamtej stronie” spotkali „kogoś” – czy uważali, że to Bóg, Jezus, anioł lub bliżej niezidentyfikowana osoba – tak samo, jak odczuwamy ciepło gdy zbliżamy się do ogniska, oni odczuwali prawdziwie bezwarunkową miłość i akceptację.

(Zainteresowanych odsyłam do lektur, zaczynając choćby od klasycznej pozycji „Życie po życiu” Raymonda Moody’ego. Badań i książek na temat jest naprawdę dużo, trzeba tylko uważać, by nie trafić na pozycje, gdzie ludzie wymyślają swoje historie dla pieniędzy i sławy albo gdy każde ich przeżycie popierają kilkoma fragmentami Biblii. Zdrowy rozsądek na pewno pomoże ci odróżnić ziarno od plew!)

Ta chwila, gdy ludzie podczas śmierci klinicznej czuli miłość i akceptację, w wielu wypadkach zmieniła ich życie na lepsze. Wyzwolili się z nałogów, toksycznych związków, pozostawili ludzi i miejsca, które nie wnosiły do ich życia nic pozytywnego. Tak krótka chwila tak wielkiej miłości sprawiła, iż w nią samą uwierzyli!

Kiedy uwierzymy w miłość intelektualnie, ale wciąż uczucia pokazują nam, iż w nią nie wierzymy, znak to, że nasza podświadomość pozostaje nieprzekonana. Mamy jednak wiele możliwości  jej zmiany, i możemy wybrać tę, która na nas będzie działać najlepiej. Mnóstwo ludzi bardzo szybkie rezultaty uzyska stosując metodę afirmacji połączoną z w miarę regularną medytacją.

Jeśli zastanawiasz się, dlaczego w tobie  jest tyle wrogości  do innych ludzi, i tak mało miłości do nich, zastanów się, czy dokładnie takiej samej postawy nie masz w stosunku do siebie. Jeżeli tak, czy nie wydaje się sensowniejsze zrobić wszystko, aby to zmienić? Wyobrażasz sobie mieszkanie w jednym pomieszczeniu z osobą, której nie lubisz  przez cały rok ?! Ze sobą samym jesteś 24 godziny na dobę, i skoro potrafisz ten tekst odczytać, wnioskuję, iż sytuacja ta trwa o wiele dłużej niż tylko rok!

Ofiara na krzyżu

Sebastian myślał, że musi zacząć od nowa, nie ma innego wyjścia. Okradziony przez przyjaciela, któremu zaufał; z groźbą eksmisjI i zamieszkania w okolicy niezbyt dla jego rodziny bezpiecznej, pożyczył od znajomego, Andrzeja, dużą sumę pieniędzy i otworzył nową firmę.

Firma jednak splajtowała szybciej, niż zdobył pierwszego stałego klienta, i okazało się, że Andrzej to niekoniecznie Andrzej, być może Andrej albo Andi i ma więcej powiązań z mafiami kilku sąsiednich narodów niż z Polską. Kimkolwiek był, zaczął nachodzić Sebastiana codziennie i grozić połamaniem nóg w przypadku nieuregulowania długu.

Zdarzył się jednak cud! Gosia, żona Sebastiana, spotkała nie widzianą od lat przyjaciółkę. Okazało się, że przyjaciółka wyszła za mąż za kogoś, przy kim niektórzy szejkowie naftowi wydają się biedni. Kiedy tylko dowiedziała się o problemie, od ręki wypisała czek na sumę, której Gosia nigdy na oczy nie widziała, i kazała to traktować jako pożyczkę na czas niekreślony.

Sebastian mógł spłacić dług! Wybrał gotówkę z banku i zaniósł Andrzejowi.

Andrzej wyglądał na bardzo zadowolonego, kiedy zobaczył pieniądze razem z drakońskimi odsetkami. Otworzył swój sejf, włożył do niego całą otrzymaną gotówkę i popatrzył na Sebastiana:

– No dobrze, daruję ci dług! – powiedział

– Słucham? – spytał Sebastian, myśląc, że się przesłyszał.

– Daruję ci dług – powtórzył Andrzej

– O jakim długu mówisz? Przecież miałem jeden, i właśnie go spłaciłem.

– Nie wiem skąd ten pieniądze, być może je ukradłeś – odrzekł Andrzej – ale to nieważne – przecież mówię, daruję ci cały dług! Czy się nie cieszysz? Dobry ze mnie człowiek, no nie? I czy nie możemy zostać przyjaciółmi? Wciąż nie przedstawiłeś mnie żonie ani dzieciom!

Sebastian nie wiedział zupełnie, o czym Andrzej mówi. Jakie darowanie długu? Jaki „dobry człowiek”? Przecież chciał mu nogi łamać! Jaka przyjaźń???

Stop. Pomyśl chwilkę… przeczytaj jeszcze raz to, co Andrzej mówił. Czy ma to jakikolwiek sens?

Nietrudno stwierdzić, że nie ma. A jednak istnieje teoria oparta na analogicznym rozumowaniu, i teoria ta akceptowana jest przez kilkaset milionów ludzi na całym świecie.

Nazywa się różnie i ma wiele odmian. Najczęściej określana jest jako

okup zastępczy

lub „ofiara zastępcza.

W skrócie teoria ta głosi, iż Bóg jest nieskończenie sprawiedliwy i nie może przymykać oczu na ludzki grzech. Ludzkość zatem skazana jest na wieczne potępienie (większość teologów nie potrafi przyjść z innym pomysłem na karę krótszą niż wieczna). W tej sytuacji pozornie bez wyjścia Bóg – z racji tego, iż jest także nieskończenie miłosierny i kocha ludzi, nie chcąc ich skazywać na piekło- wyjście jednak znajduje – Jezus Chrystus! Syn Boży przychodzi zatem na świat i składa ofiarę z samego siebie. Ponieważ sam był bez grzechu, Bóg Ojciec może zaakceptować tę ofiarę i uniewinnić ludzkość.

Dokładniej – część ludzkości.

Większość odmian teologii nie idzie tak daleko, by usprawiedliwiać całą ludzkość – najczęściej wymaganiem jest wiara w Chrystusa lub posłuszeństwo Jego nakazom (co tak naprawdę jest wiarą w zbawienie z uczynków, lecz wyznawcy tej opcji się nie zgadzają i uparcie twierdzą, iż wiara lub posłuszeństwo to nie uczynki lub nie warunki zbawienia, a jego niezbędne owoce).

Sam przez wiele, wiele lat wierzyłem w tę teorię, i co gorsza – głosiłem ją innym. Nigdy nie kwestionowałem cudownej spójności Biblii ani nie wątpiłem w istnienie Boga, zawsze jednak czułem pewien niepokój, kiedy głębiej zastanawiałem się nad istotą okupu za grzech… I miałem sporo nieodpowiedzianych pytań, przykładowo:

  1. Co z ludźmi, którzy urodzili się przedtem? Czy w jakiś sposób czyn Chrystusa miał do nich zastosowanie, czy są potępieni?
  2. Co by się stało, gdyby Jezus trafił nie do społeczeństwa, które go odrzuciło, ale do ludzi kochających pokój i nienawidzących przemocy? Pokochaliby Go, nie ukrzyżowali, i wtedy cały plan wziąłby w łeb i ludzkość byłaby potępiona?
  3. W jaki sposób Jezus poniósł karę „za nas”? Przecież uczono mnie, iż karą za grzech jest wieczne oddalenie od Boga w piekle. Jezus nie był wiecznie oddalony od Boga. Umarł i po trzech dniach zmartwychwstał. W jaki sposób te trzy (i dlaczego akurat trzy?) dni wystarczyły za moje – i milardów innych ludzi – wieczne męki?

Nie będę próbował odpowiadać na te pytania, bo straciłem wiarę, iż odpowiedzi na nie istnieją. Można tylko gdybać. Teologiczne dywagacje można znaleźć w niezliczonych książkach na całym świecie.

Przełomem w moim myśleniu zatem nie było to, iż znalazłem odpowiedź na choć jedno z tych pytań. Przełomem okazało się… inne pytanie. Pytanie, którego zadanie zajęło mi wiele lat.

Pytanie to brzmi:

Czy Bóg nam tak naprawdę cokolwiek wybacza?

Pytanie może zaszokować w pierwszej chwili. Jak to – cokolwiek? Czyż Bóg nie jest nieskończenie miłosierny?

Zastanówmy się przez chwilę: co jest niezbędne, by jedna osoba mogła drugiej coś wybaczyć?

Tutaj odpowiedzi mogą się między poszczególnymi ludźmi niesamowicie różnić! Może uważasz, iż do wybaczenia potrzebna jest skrucha osoby, która jest winna? Albo może jakieś zadośćuczynienie za krzywdy?

Nie takie jest jednak słownikowe znaczenie pojęcia „wybaczać”. Wybaczać oznacza „darować winę”. Nie zawiera w sobie warunku. Do wybaczenia potrzeba jedynie woli osoby przebaczającej.

Według teorii okupu zastępczego, gdyby Jezus nie umarł na krzyżu, cała ludzkość byłaby potępiona, gdyż każdy grzech musiałby być ukarany. Ponieważ jednak Jezus umarł, ludzkość dostępuje (a raczej – ma szansę dostąpienia) zbawienia. Wciąż jednak ktoś jest karany.

Czy widzisz to teraz? W myśl tej teorii Bóg wciąż nikomu nic nie wybacza. Grzech wciąż zostaje ukarany, tyle tylko, iż osoba ukarana nie jest tą samą, która zawiniła! Na marginesie – jak to się godzi z doskonałą sprawiedliwością Bożą?

Mamy tu identyczną niemal sytuację z opisaną we wstępie historyjką o Sebastianie i Andrzeju. Andrzej nic Sebastianowi nie wybaczył, nie darował żadnego długu. Dług został spłacony, i chociaż pieniądze nie pochodziły od tej samej osoby, która dług zaciągnęla, nie zmienia to w niczym faktu, iż nic nie zostało darowane, a jedynie spłacone.

Może nas bawić lub szokować postawa Andrzeja, który mówi coś o swojej dobroci, proponuje przyjaźń, ale podobnie właśnie często uczą nas w kościołach.

Bóg jest miłosierny! Naprawdę? Przecież według religii Bóg nikomu nic nie wybacza!

Bóg jest naszym najlepszym przyjacielem! Tak? Jak Andrzej groził Sebastianowi połamaniem nóg, tak Bóg podobno groził nam wiecznymi mękami zanim Jezus umarł za nas! Mało tego, według większości opcji teologicznych – wciąż tym grozi, jeśli nie uwierzymy w Niego! A nawet jeśli nie ma być w piekle wiecznego odosobnienia (z wizji diabłów z widłami i płonącej smoły coraz więcej teologów się po cichu wypisuje), to przeciez oddalenie od Boga, samotność lub w ogóle najmniejszy dyskomfort trwający wieczność urasta do rangi niewyobrażalnej tortury!

Gdzie tu jakikolwiek sens?

Pomyśl.

Czy młoda kobieta brałaby poważnie poznawanego mężczyznę za kandydata na męża jeśli ten stawiałby jej alternatywę „kochaj mnie i bądź mi posłuszna, albo zwiążę cię w piwnicy i będę torturował”?

Setki milionów chrześcijan jednak akceptują taki obraz Boga i wciąż utrzymują, że Bóg jest miłością i Jego miłość jest wzorcem dla nas!

Sam akceptowałem taki obraz Boga wiele, wiele lat! Była to jednak nie moja opinia, tylko wierzenia wmuszane i powtarzane we mnie zanim jeszcze nauczyłem się myślenia krytycznego. Coraz więcej psychologów przychyla się do opinii, że budowanie naszego obrazu świata tak naprawdę kończy się w wieku 6 lat. Jakiekolwiek późniejsze zmiany są bardzo trudne i na ogół wymagają terapii lub technik manipulacji podświadomością. W typowej rodzinie małe dziecko bezgranicznie niemal ufa rodzicom i jeśli ci rodzice w jakikolwiek sposób uczą go jakiejś religii, i mówią, że jest to jedyna słuszna religia, nazywam to religijną indoktrynacją i moim zdaniem po kilku ostrzeżeniach byłaby to przesłanka do ograniczania praw rodzicielskich. Tym bardziej, że małe dzieci nie są w ogóle w stanie myśleć abstrakcyjnie, i dopóki nie mają 8-9 la (a niektórzy dużo później) nie są absolutnie zrozumieć zdań typu „jeśli uwierzysz i nawrócisz się, po śmierci pójdziesz do nieba”. Mogą tylko je wykuć na blachę, razem z argumentacją, i wbić je tam mocno w podświadomość że nigdy ich stamtad się nie pozbędą, a podświadomość będzie wysyłała paniczne sygnały, kiedy tylko spróbujesz poddać swoją religię krytyce.

Doświadczałem tego zresztą kilkadziesiąt lat.

Poza programowaniem z dzieciństwa jest jeszcze jeden ważny aspekt.

Pływanie pod prąd.

Jest coś niesamowicie trudnego w zmianie własnego zdania, jeśli tak naprawdę zdanie to nie pochodzi z twoich przemyśleń, ale jest częścią „mądrości zbiorowej” – i wszyscy dokoła myślą w ten sposób! Czy kiedy ci powiem, że oddychanie nie jest potrzebne do życia, zastanowisz się nad tym choć przez chwilę? Nie, ale nie dlatego, że rozumiesz, dlaczego oddychanie jest niezbędne. Nawet jeśli nie wiesz czym jest tlen – nie zawahasz się nad odrzuceniem mojego pomysłu, przede wszystkim dlatego, że wszyscy dokoła wierzą inaczej.

Według mojej obecnej wiedzy, owszem, konieczność oddychania jest prawdą, a teoria okupu – nie, niemniej przekonanie do jednego i drugiego u milionów ludzi – nie wyłączając mnie samego lata temu – jest jedankowo silne.

Trudno wyrwać się z tłumu, oj trudno! Mnie osobiście bardzo pomogło analizowanie rodziałów historii, w których dochodziło do takiej manipulacji, że tłumy ludzi, lub nawet całe narody, dokonywały rzeczy niewyobrażalnych dla jednostek. Sczególnie przypadki ludobójstwa w bardzo drastyczny sposób obrazują tę zasadę.

Czy Bóg nam zatem wybacza grzechy?

Oczywiście, że tak! Bóg jest miłosierny i zawsze przebaczał ludziom grzechy – w każdym okresie historii!

W Starym Testamencie kwestie „kar Bożych” oraz ofiar za grzechy dotyczyły wyłącznie losów człowieka na ziemi, nie zaś stosunku Boga do człowieka! Popatrzmy na ten werset:

Jahwe, Jahwe, Bóg miłosierny i litościwy, cierpliwy, bogaty w łaskę i wierność, zachowujący swą łaskę w tysiączne pokolenia, przebaczający niegodziwość, niewierność, grzech, lecz nie pozostawiający go bez ukarania (Wyjścia 34: 6b-7a)

Litościwy! Przebaczający grzech! Były to słowa, które padły w momencie, gdy Mojżesz otrzymywał od Boga przykazania!

Czyż jednak nie jest to sprzeczność – Bóg wybacza grzech, ale jednocześnie go karze? Nie, jeśli się uważnie przyjrzymy Staremu Testamentowi. Przykazania i kary za grzechy oparte byly na zasadzie przyczyny i skutku i odnosiły się do spraw doczesnych (kwestia życia wiecznego w Starym Testamencie niemal nie istnieje). Izrael miał mieć wysokie normy moralne i za kradzieże lub zabójstwa kary były drakońskie, owszem, ale nigdzie Bóg nie obiecuje nikomu swojego świętego, wiecznego gniewu! Zabijesz? Zostaniesz ukamienowany przez ludzi, ale ta kara nie jest po to, by zaspokoić Boży gniew (jak ma miejsce w pogaństwie), ale po to, by Lud Boży nie unicestwił sam siebie, żyjąc jak narody pogańskie.

Jezus też, zanim umarł na krzyżu, przebaczał grzechy bez ograniczeń (np. Łk 5: 20)! Nie mówił „wybaczyłbym ci, ale nie mogę, bo na razie nie pozwala na to sprawiedliwość Boga, ale będzie to możliwe po ofierze na krzyżu”.

Co ciekawe… Jezus w ogóle bardzo długo nic o śmierci na krzyżu nie mówił. Wspomniał o niej dopiero pod koniec swojej misji! Przykładowo w Ewangelii Mateusza temat śmierci na krzyżu pojawia się dopiero w rozdziale 16 i jest zaskoczeniem dla najbliższych uczniów Jezusa (przeczytaj Mt 16:21nn). Jezus głosił Królestwo Boże i głosił je wyłącznie Żydom. I to nie wszystkim (Mt 15:24) – tylko tym z Izraela (Żydzi byli podzieleni na Izrael i Judę).

Wszystko wskazuje na to, że Jezus nie przyszedł na ziemię po to, by Go zabito.

Dlaczego zatem Jezus umarł na krzyżu?

Najprostszą odpowiedzią jest taka – umarł, ponieważ… zamordowali go Rzymianie w porozumieniu z Żydami! Żydom przeszkadzał, gdyż podważał największe narodowe autorytety; Rzymianom zaś wielokrotnie pokazywał iż nie zachowuje się pokornie jak typowy mieszkaniec okupowanego kraju (spójrzmy na scenę wypędzenia kupców ze świątyni w 2. rodziale Ewangelii Jana).

Oczywiście, istnieje kosmiczny wątek w śmierci Chrystusa. To było rzeczywiście wydarzenie, po którym zatrząsł się Wszechświat. Nie służyło jednak wybaczeniu grzechów ludzkich przez Boga!!!

Bóg zawsze ludziom wybaczał, ale przez tysiąclecia ludzie odrzucali ten fakt. Było to dla nich niezrozumiałe. Budowali obraz Boga według tego, jacy sami byli. Woleli uważać, że Bóg traktuje ich tak, jak surowi sędziowie na ziemi – to było przynajmniej łatwiejsze do pojęcia. W końcu jedna z nauczanych na lekcjach religii „Prawd Wiary” brzmi „Bóg to sędzia sprawiedliwy, który za dobre wynagradza, a za złe karze”.

Jezus przyszedł na ziemię i pokazał, jaki Bóg naprawdę jest. Jezus nikogo nie karał ani nie groził karą! Kiedy uczniowie chcieli karać ludzi za odrzucenie Ewangelii, wręcz się oburzył (Łk 9:52nn). Kochał wszystkich bez wyboru, a zwłaszcza tych odrzucanych przez społeczeństwo! Zamiast obecności ludzi uważanych za „świętych”, kapłanów, nauczycieli religijnych, wolał obecność złodziei i prostytutek, nie przejmując się, że wielu Nim za to pogardzała!

Śmierć Jezusa była również bez wątpienia niesamowitym dowodem Bożej miłości i przykładem nieopisanego altruizmu. Nie wiem, czy jej znaczenie do końca rozumiem, wiem tylko, czym nie jest – nie jest okupem dla zagniewanego Boga, bez którego wszyscy bylibyśmy potępieni.

Bóg okupu nie potrzebował. Bóg ma wszystko. W obfitości. Ma także miłość i przebaczenie dla nas. Bo jest Bogiem. I w takiego Boga jestem dumny wierzyć.

Ostatnia edycja: 12 stycznia 2021.

Z łaski przez wiarę

Dlaczego wierzysz w Boga?

Bóg

Zastanawiasz się nad poprawną odpowiedzią? Ładnie by brzmiało „odpowiadam miłością na niezmierzoną miłość Bożą” albo „niewiara jest głupotą”, ale jeśli się głębiej zastanowisz i zechcesz podać odpowiedź szczerą, zamiast poprawnej, to bardzo prawdopodobne jest, że będzie ona brzmiała tak: bo chcę iść do nieba. Chcę być zbawiony.

W przekonaniu większości chrześcijan niewiara jest niemal pewnym biletem do piekła.

Przez pierwszą połowę mojego życia moja religijność była dość typowa dla mieszkańca Polski, i wierzyłem dość mocno w to, co głosiłem. Druga z „Głównych prawd wiary”, których mnie nauczono, brzmiała: „Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobro wynagradza, a za zło karze”.

Judge holding gavel in courtroom

Ta druga część tego twierdzenia mnie przerażała, jako że miałem wyćwiczone przez religię sumienie, aby zło widzieć w niemal każdym swoim zachowaniu. Zacząłem kwestionować i inne dogmaty, i po pewnym czasie trafiłem do innego chrześcijańskiego wyznania religijnego.
Tam kładziono bardzo mocny nacisk na Biblię i – jednym z najczęściej cytowanych jej wersetów był następujący:

Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga (Efezjan 2:8)

Bardzo częstym tematem rozmów było to, że większa część chrześcijaństwa jest zwiedziona i myśli, że Bóg zbawia ludzi dzięki ich uczynkom, ale my wiemy lepiej, nam została objawiona prawda, iż dzieje się to przez wiarę.

Powinienem zatem odetchnąć z ulgą. Wcześniej bałem się, że Bóg mnie nie przyjmie do nieba, ale teraz już nie musiałem się obawiać, bo miałem wiarę.

Ulga była chwilowa.

Zacząłem analizować.

Po pierwsze, skąd wiadomo, że mam prawdziwą wiarę? Może się oszukuję? Często moim znajomi chrześcijanie potrafili kwestionować czyjąś wiarę tylko dlatego, że ktoś w jakiś widoczny sposób „grzeszył”. Wielu mówiło, iż prawdziwie wierząca osoba nie będzie na stałe uwiązana grzechem. Tutaj padały takie fragmenty jak „kto się z Boga narodził, nie grzeszy” (1 J 3:9), „ci, którzy te rzeczy czynią, Królestwa Bożego nie odziedziczą” (Gal 4:21) lub „wiara bez uczynków jest martwa” (Jk 2:26).

Po drugie – jestem zbawiony przez wiarę, ale co się stanie, jeśli wiarę utracę? Jeżeli wiara mnie zbawia, czyż jej brak mnie nie potępi? Co prawda większa część znanych mi chrześcijan wierzyłą w nieutracalność zbawienia („raz zbawiony, na zawsze zbawiony”), przytaczając przykładowo Ef 1:13 mówiący o tym że wierzący są „zapieczętowani Duchem Świętym”, to byli też jej przeciwnicy, również posiadający pewną ilość wersetów biblijnych na obronę swojej tezy (przykładowo Hbr 6:4-8).

Kiedy dokładniej zagłębiłem się w temacie wiary, okazało się nagle, że istnieje mnóstwo wzajemnie wykluczających się poglądów, i często wewnątrz jednego wyznania istniało kilka odmiennych nurtów teologicznych. Zawsze można wybrać sobie ten, który najbardziej będzie odpowiadał… ale czy myślącemu człowiekowi zapewni to pokój w sercu? Czy myśl „a co, jeśli się mylę”, nie będzie powracać? Wszak o wieczność tutaj chodzi!

Moje oczy zaczęły się otwierać, a przełom nastąpił wtedy, kiedy moja uwaga została zwrócona na jeden bardzo interesujący fakt.

Istnieje spora grupa ludzi w chrześijaństwie lubujących sie w osądzaniu innych, poddając w wątpliwość ich wiarę i bycie zbawionym. Jednym z najczęściej przytaczanych przez nich fragmentów jest 2 rozdział Listu Jakuba.

Wyżej cytowałem z tego Listu 2:26: „wiara bez uczynków jest martwa”. Najczęściej, gdy słyszałem ten werset, wstępował we mnie strach, nie zadałem sobie jednak trudu zajrzenia do Biblii i przeczytania szerszego kontekstu.

A w rozdziale tym znajdujemy następujące słowa:

Czy Abraham, ojciec nasz, nie z powodu uczynków został usprawiedliwiony, kiedy złożył syna Izaaka na ołtarzu ofiarnym? Widzisz, że wiara współdziała z jego uczynkami i przez uczynki stała się doskonała. (Jk 2:21-22).

O tym, że Abraham został usprawiedliwiony przez Boga, pierwszy raz czytamy w Rdz 15:6. Między tym wydarzeniem a historią z Izaakiem upłynęło około 20 lat. Czy zatem jeden dobry uczynek przez 20 lat wystarczy, abyśmy mieli udowodnioną wiarę? Mogłem się osobiście wykazać o wiele lepszymi liczbami! Sporo znanych mi chrześcijan twierdziło jednak, oczywiście „na podstawie Biblii”, że dobre uczynki zupełnie nie miały znaczenia, jeśli człowiek był uwiązany jakmikolwiek grzechem. Paliłem papierosy – to przecież ciężki grzech – i nawet milion dobrych uczynków nic miał nie znaczyć, podczas gdy Abraham jednym czynem po 20 latach udowodnił wiarę? Gdzie tu logika?

Wkrótce poświęcę osobny artykuł pozornym sprzecznościom między Jakubem i Pawłem, na razie tylko zwrócę uwagę na jeden fakt:

KONTEKST

2. rozdział Listu Jakuba nie mówi nic ani o niebie ani o piekle, ani w ogóle o tym, co będzie po śmierci. Mówi o niesprawiedliwości między braćmi w zgromadzeniu wiernych. Jedną z najważniejszych zasad czytania Listów jest „czytanie akapitami”, to znaczy uznajemy, iż akapity – fragmenty tekstu – są spójnie logiczne – i nie zachodzi sytuacja, iż dany akapit jest na jeden temat, a jeden wyrwany z niego werset lub jego urywek – na drugi. Pamiętajmy, oryginalnie Listy nie były pisane w celu analizy ich poszczególnych słów, ale odczytywano je jednokrotnie całemu zgromadzeniu. Jakub opisywał sytuację między członkami jednego lokalnego kościoła, nie pisał zaś jak osiągnąć zbawienie po śmierci lub jak je można utracić.

Tak samo, jak nielogiczny jest wniosek, iż jeden dobry uczynek w ciągu 20 lat udowadnia, iż człowiek został przez Boga zbawiony, tak samo w powszechnej doktrynie zbawienia przez wiarę jest mnóstwo innych przykładów braku logiki. Wymienię kilka:

1. Jeżeli Bóg jak gdyby czeka na wiarę człowieka, czy nie można powiedzieć, że wiara ta jest uczynkiem? Słyszymy „nic człowiek nie jest w stanie uczynić, aby być zbawiony, gdyż zbawia Bóg niezależnie od wysiłków człowieka, ale musisz uwierzyć”. Czyli jednak sam Bóg nie zbawia. A uwierzenie w coś, co stało się tysiące lat temu, może się okazać wcale niełatwym uczynkiem.

2. Alojzy żył 86 lat.
old_manZałożył dwie fundacje pomagające samotnym matkom, angażował sie też w akcje przeciwdziałania narkomanii. Wychował czwórkę zdrowych i radosnych dzieci, i kochał swoją żonę przez całe 53 lata małżeństwa. Jako dziecko był molestowany przez dwóch księży, w wyniku czego postanowił zostać ateistą i postanowienia tego trzymał się po ostatnie tchnienie.

Józef żył 42 lata.
bad_manNigdy nie pracował zawodowo, poznane towarzystwo od dziecka nauczyło go kraść i włamywać się rabunkowo do mieszkań. Lubił pić alkohol, chociaż po nim stawał się agresywny, i nie raz bił do utraty przytomności towarzyszy biesiad, zwłaszcza kobiety. Aresztowany w wieku 40 lat za molestowanie małoletniej, przesiedział 2 lata w więzieniu, gdzie umarł nagle na atak serca. Tak się jednak szczęśliwie skłąda, że miesiąc przed śmiercią, Józefa odwiedził duchowny, który przedstawił mu prawdy wiary i zapewnił o istnieniu Boga ofiarującego przebaczenie wszystkim wierzącym. Przerażony perspektywą piekła Józef postanowił uwierzyć w Boga.

I teraz będzie wiecznie radował się w niebiesiech, podczas gdy nieszczęsny Alojzy smażyć się będzie w ogniu piekielnym. Nie miał szczęścia odwiedzin wystarczająco przekonującego pastora.

3. Jeżeli wiara zbawia, dlaczego muszę uwierzyć, zanim umrę? Czy wiara po śmierci nie zadziała? Biblia przecież ani temu nie zaprzecza, ani nie potwierdza.

4. Dlaczego w Biblii nigdzie nie ma definicji zbawczej wiary i wskazówek, jak odróżnić ją od nie-zbawczej? Czy wiara w Allacha zbawia? W Matkę Ziemię? Większość chrześcijan powie, że niezbędna jest wiara w Chrystusa. Czy zatem Świadkowie Jehowy są zbawieni? A co z kimś, co powie, że wierzy w Jezusa ale nie interesuje go, co Jezus nauczał? Jeśli dokładniej się przyjrzymy okaże się, że  każda denominacja chrześcijańska ma swoją definicję wiary. Czy to jest logiczne, że najważniejsza podobno sprawa dla naszego życia wiecznego jest w Biblii opisywana tak niejednoznacznie?

5. Mnóstwo ludzi ma okresy wiary i okresy niewiary. Co z nimi? Czy ich życie wieczne zależy od losowego zdarzenia – czy będą akutat wierzyć w momencie śmierci? A co z dziećmi? W chwili, gdy nagle ich rozum jest w stanie przyjąć wiarę, stają się niezbawieni, i jeśli nie zdążą przed śmiercią uwierzyć, ich wiecznością będą płomienie piekielne?

Mógłbym wiele podobnych przykładów podać, ale myślę, że te pięć wystarczy. Doktryna zbawienia przez wiarę w ujęciu dzisiejszej religii nie ma sensu. Urąga logice. Czy naprawdę fakt, iż wyznaje ją większość chrześcijan, jest dowodem na to, że jest prawdziwa? W średniowieczu większość chrześcijan uważała, że kąpiele są grzechem! Omawiana doktryna ta nie może dać ci prawdziwego pokoju, bo nigdy nie będziesz mieć pewności, czy wiara, którą masz, jest prawdziwa, pełna, i czy będzie taka sama jutro czy za 10 lat.

Chrześcijaństwo szczyci się, że głosi Dobrą Nowinę. Jak „dobra” ona jest? Musisz uwierzyć, musisz zrobić to w odpowiedni sposób, i nigdy do końca nie wiesz, czy wierzysz poprawnie, bo „demony również wierzą i drżą” (Jak 2:19), więc być może będąc osobą głęboko wierzącą i praktykującą a mimo wszystko skończyć w więcznym ogniu piekielnym! To wszystko jest bez sensu!

Sensowne są tylko dwie logiczne opcje – albo zbawcza wiara jest tak zawiła i skomplikowana, że nigdy do końca nie możemy być pewni, że ją mamy… albo Dobra Nowina jest naprawdę dobra i nie musisz się już niczego lękać!

Stawiam na drugą opcję! Zachęcam do głębokiego zastanowienia się, czy powszechna doktryna zbawienia „z łaski przez wiarę” jest naprawdę z łaski, i naprawdę przez wiarę; zachęcam również do przeczytania tych artykułów:

Darmowe zbawienie?

Pewność Zbawienia

Artykułem tym bardziej kwestionuję cokolwiek, nim wyjaśniam, zdaję sobie z tego sprawę! Zachęcam tylko – otwórz się na myślenie, otwórz się na kwestionowanie tego, co w tej chwili myślisz. Czy nie przyjemnie by było móc myśleć, że Bóg cię kocha,i myśląc to odczywać taką samą radość, jaką odczuwa małe dziecko w ramionach kochającej mamy?

Ostatnia edycja: 2016-12-19

Chrzest

dziecko chrzczone

Czy wiesz, jakie jest pochodzenie wyrazu „chrześcijanin”?
Wielu (większość?) uważa, iż od wyrazu „chrzcić”. Nie jest to jednak prawda. „Chrześcijanin” pochodzi od słowa „Chrystus”. Tak, jak powszechne jest przekonanie, iż chrzest jest nierozerwalnie związany z chrześcijaństwem, powszechna jest również opinia, iż „chrześcijanin” to „ktoś, kto się daje ochrzcić”.

Powszechna, ale… czy słuszna?

Z poniższego artykułu możesz dowiedzieć się kilku naprawdę zaskakujących rzeczy, potrzebujesz jednak się bardzo otworzyć na możliwość zmiany swoich poglądów. Im lepiej znasz Biblię, tym – paradoksalnie – otwartość ta może okazać się trudniejsza.
child reading bible

* * *

Temat chrztu dzieli chrześcijaństwo. Chrzcimy niemowlęta czy tylko dorosłych? Wystarczy pokropić, czy trzeba zanurzyć? W imię Jezusa Chrystusa czy Boga, Ojca i Syna? A niektóre wyznania nawet określają, czy woda ma być stojąca czy może to być rzeka albo jak należy być podczas chrztu ubranym.

No i jaki w ogóle jest cel chrztu? Włączenie do kościoła? Zbawienie? Świadectwo swojej wiary?

Oczywiście… wszystkie wyznania twierdzą, iż opierają się na Biblii!

I – haha – ja też twierdzę, iż się na niej opieram. Moja opinia jednak… nie zawiera się w żadnej z wyżej wymienionych.

Podobno byłem ochrzczony jako niemowlę. Nie pamiętam, nie będę się upierać 🙂 W wieku dwudziestu kilku lat przyłączyłem się do innego Kościoła, w którym wierzono, iż chrzest musi być przyjęty świadomie, aby był ważny. Opierano się na tym wersecie:

Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony (Mk 16:16)

„Uwierzy i przyjmie chrzest” – a nie „przyjmie chrzest i uwierzy” – dowodzono, i przyjąłem tę interpretację jak swoją własną. Razem w wielomilionową rzeszą większości protestantów ewangelicznych uwierzyłem, iż kolejność jest kluczowa.

Kościół, w którym miałem być ochrzczony (był to kościół baptystyczny), wymagał odbycia coś w stylu lekcji przygotowującej. Podczas tej lekcji, cytowany wyżej Mk 16:16 pojawił się natychmiast I wtedy po raz pierwszy w głowie zaświtało mi niewygodne, heretyckie pytanie:

A czy ci, którzy uwierzą, ale nie przyjmą chrztu, też będą zbawieni, czy już nie?

Zadałem to pytanie. Zobaczyłem nieco zmieszane spojrzenie prowadzącego lekcję, i po chwili w odpowiedzi usłyszałem… ten sam werset przeczytany raz jeszcze. I żadnego wyjaśnienia.

I wiecie co? To samo pytanie zadawałem później wielu ludziom, i nigdy nie dostałem żadnej zadowalającej mnie odpowiedzi. Większosć, jak się okazało, nigdy się w ogóle nad tym nie zastanawiała. A niewygodnie jest zastanawiać się nad pytaniem, na które… nie ma dobrej odpowiedzi. Na pytanie rozrtrzygające wyczerpująca odpowiedź brzmi „tak” lub „nie” – jeżeli ludzie nie ochrzczeni nie będą zbawieni, to co zrobimy z fundamentalną zasadą protestantyzmu, iż do zbawienia potrzebna jest wyłącznie wiara? No i czemu nie chrzcimy natychmiast, tylko wyznaczamy datę w przyszłości, skoro nikomu z nas nie jest obiecane jutro?

Jeżeli natomiast ludzie bez chrztu będą zbawieni… po co się chrzcić? I jak w takim razie należy zrozumieć słowa z Mk 16:16?

Ja sam przez większą część życia zupełnie nie rozumiałem tego wersetu. Długo byłem przekonany, wraz z niemałą grupą biblistów, iż szesnastego rozdziału w Ewangelii Marka w ogóle być nie powinno. Dzisiaj myślę, że jak najbardziej być powinien, i stoi w absolutnej harmonii z resztą Biblii, wpierw jednak należy zapoznać się z kontekstem i ze znaczeniem poszczególnych słów. Zachęcam też do przeczytania artykułu rozważającego, co w Biblii może oznaczać wyraz „zbawiony”.

W czasie, gdy podchodziłem do chrztu, niewiele z tego wszystkiego rozumiałem, przyjąłem jednak cąłą protestancką teologię na zasadzie – skoro wszyscy w to wierzą, znaczy, że może ja jestem za głupi, by to zrozumieć.

Proszę – nie popełniaj tego samego błędu i nie myśl tak! Historia nie raz wykazywała, iż 99% populacji może być w totalnym błędzie. Prawda nie podlega zasadom demokracji!

Wiele lat później byłem na spotkaniu biblijnym w innym kościele baptystycznym, tym razem w USA, i nagle prowadzący spotkanie wypalił, że… był ochrzczony tylko jako niemowlę; jako że urodził się w rodzinie katolickiej. Byłem w szoku! W Polsce raczej oczywiste bylo, iż osoba nieochrzczona świadomie nie może być w ogóle członkiem Kościoła baptystycznego, nie mówiąc o prowadzeniu grup biblijnych. Kiedy usłyszałem to wyznanie, zacząłem gorączkowo w myślach szukać jakiegoś wersetu, takiego w stylu „zaprawdę powiadam ci, lepiej ci kamień przywiązać do szyi, niż, będąc nieochrzczony, grupę biblijną prowadzić„. Albo przynajmniej „wyłączcie spośród siebie tych, którzy w wodzie zanurzeni świadomie nie zostali”.

Szukałem, szukałem… i w końcu otwarłem usta. Ze zdziwieniem usłyszałem własne słowa:

„Właśnie po raz pierwszy w życiu uświadomiłem sobie, że w Biblii nie znajduje się ani jedno miejsce, w którym nakazuje się, lub nawet zaleca, aby osoby wierzące się chrzciły„.

I jest to, czy się komuś podoba, czy nie, fakt.

Jako że objętościowo większa część Biblii to opowieści, większość poleceń, które w niej znajdziemy, dotyczy konkretnych sytuacji i ludzi i szaleństwem byłoby odnoszenie ich do kogokolwiek dzisiaj bez analizy kontekstu.

Przyjrzyjmy się jednemu z najczęściej cytowanych fragmentów w kontekście chrztu:

Nawróćcie się – powiedział do nich Piotr – i niech każdy z was ochrzci się w imię Jezusa Chrystusa na odpuszczenie grzechów waszych, a weźmiecie w darze Ducha Świętego.  (Dz 2:38)

Moment – może ktoś powiedzieć – przecież ten tekst wyraźnie jednak mówi „niech każdy z was ochrzci się” – czyż nie?

Mówi, ale komu? Każdemu z „was”! Owszem, tekst ten  nie wyklucza, iż nakaz ten odnosi się do każdego człowieka, ale też tego nie sugeruje!

Popatrzmy na taki przykład: Księga Wyjścia 32:37 mówi „Tak mówi Pan, Bóg Izraela: Każdy z was niech przypasze miecz do boku.”. Czy jesteśmy temu posłuszni? Nie, bo każdy natychmiast rozumie, że to relacja z konkretnego wydarzenia i nie ma to nic wspólnego z nami. A drugi rodział Dziejów Apostolskich? Duch Święty zstępuje na ludzi. Mówią innymi językami. Piotr wygłasza płomienne kazanie. I do kogo to kazanie? Kieruje je do „mężów Judejczyków i mieszkańców Jerozolimy” (Dz 2:14). Do Żydów.

swiecznik zydowski

Zapamiętaj ten fakt – do Żydów!

Jeśli ktoś ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, czy werset ten (Dz 2:38) możemy odnosić do siebie, proszę rozważyć następujące uwagi:

  • Kończy się on słowami „a weźmiecie w darze Ducha Świętego”. Czy protestanci wierzą, iż w momencie chrztu wodnego otrzymują Ducha Świętego? Nie.
  • Chrzest ten jest ” na odpuszczenie grzechów waszych ” – czy protestanci wierzą, iż chrzest odpuszcza grzechy? Nie.
  • A fakt, iż chrzest ten jest „w imię Jezusa Chrystusa”, a zdecydowana większość protestantów chrzci używając formuły trynitarnej („w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego), to już… drobny szczegół.

Mamy do wyboru: albo zupełnie zignorować połowę tego wersetu (jak robi to niemal całe współczesne chrześcijaństwo) albo… uznać, iż fragment nie ma nic wspólnego z chrztem dzisiaj praktykowanym. Zwłaszcza tym praktykowanym przez protestantów. Jedynie bardziej tradycyjne – głównie katolickie – Kościoły – mogą go użyć do argumentacji swojej teologii. Ale na pewno nie baptyści, zielonoświątkowcy, i w ogóle niemal wszyscy protestanci ewangeliczni.

Czym zatem jest w  Biblii chrzest?

Prawda w tym wypadku jest zupełnie prosta, tylko na ogół nieznana i nierozumiana.

Zacznijmy może jednak od podstaw.

Co oznacza wyraz „chrzcić” w Biblii?

Oryginalne greckie słowo –  βαπτίζω  – baptizo – ma, owszem, podstawowe znaczenie jako „zanurzać”, ale używanie tego faktu jako argumentu, iż chrzest musi odbywać się przez zupełne zanurzenie jest nieuzasadnione. Podobnie jak w języku polskim czasownik ten może być używany w rozmaitych znaczeniach, dosłownych lub przenośnych.

Jeżeli zobaczysz zdanie „zanurzyła się w płynącej z głośników muzyce”, czy myślisz o kimś odbywajacym chrzest wodny? Nie. Z jakiegoś jednak dziwnego powodu większość chrześcijan widzi chrzest wodny wszędzie tam, gdzie w Biblii ów czasownik baptizo, zanurzać, występuje.

Ja was chrzczę wodą dla nawrócenia; lecz Ten, który idzie za mną, mocniejszy jest ode mnie; ja nie jestem godzien nosić Mu sandałów. On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem. (Mt 3:11)

Dosłownie brzmiałoby to „ja was zanurzam w wodzie dla nawrócenia (…) On was zanurzać będzie w Duchu Świętym i ogniu”. Zatem nie wszędzie tam, gdzie występuje omawiany czasownik, Biblia mówi chrzcie w wodzie.Są też inne rodzaje chrztu.

Popatrzmy teraz na ten werset:

Jezus im odparł: Nie wiecie, o co prosicie. Czy możecie pić kielich, który Ja mam pić, albo przyjąć chrzest, którym Ja mam być ochrzczony?  (Mk 10:38)

Tutaj bez cienia wątpliwości słowa chrzest/ochrzczony nie mają nic wspólnego z wodą!

Geneza chrztu

Panuje dość powszechne przekonanie, iż chrzest został wprowadzony przez Jana Chrziciela. To nie jest prawda. Zauważmy, iż gdy Jan rozpoczął swoją misję, nikt się nie pytał, po co on chrzcił ani co oznaczał chrzest. Pytano się go tylko, dlaczego chrzci, z czyjego upoważnienia (J1:25). Nikt się nie dziwił, czym chrzest jest, gdyż ta idea znana była już od dawna.

Popatrzmy na fragment Listu do Hebrajczyków:

 Są to tylko przepisy tyczące się ciała, nałożone do czasu naprawy, a /polegają/ jedynie na pokarmach, napojach i różnych obmyciach. (Hbr 9:10)

Autor pisze tu o przepisach Zakonu – Starego Testamentu, Starego Przymierza, i pisze o obmyciach. „Obmycia” zaś to w oryginale –  βαπτισμοῖς –  wyraz niemal identyczny z chrztem w liczbie mnogiej. Pierwszą wzmiankę o takim rytualnym użyciu wody znajdujemy w Księdze Wyjścia (2 Mojżeszowej):

Tak też powiedział Pan do Mojżesza: Uczynisz kadź z brązu, z podstawą również z brązu, do obmyć, i umieścisz ją między przybytkiem a ołtarzem, i nalejesz do niej wody. Aaron i jego synowie będą w niej obmywać ręce i nogi. (Wyjścia 30:17-19)

Różne wzmianki o obmyciach pojawiają się też w innych częściach Starego Testamentu (Kapłańska 15:13, Liczb 8:7), jednak konkretne przepisy formułujące znany dzisiaj chrzest znajdujemy dopiero w czasach międzytestamentalnych. W żydowskiej księdze religijnej Misznie znajduje się rozdział Mikwaot z opisem mykw.

mykwa

Mykwa

Mykwy to odpowiednik dzisiejszych protestanckich baptysteriów (chrzcielnic) i używa się ich zarówno do rytualnych obmyć z nieczystości, jak i do przyjmowania neofitów w poczet wyznawców judaizmu.Dzisiaj używane są głównie przez ortodoksyjnych żydów. Chasydzi przykładowo mają obowiązek skorzystania z nich codziennie przed modlitwą.

Nie ma 100% pewnego źródła podającego kiedy rozpoczęto praktykę chrztu prozelickiego, tzn. chrztu ludzi pragnących przystapić do narodu Izraela, ale „zwoje z Qumran” wskazują, iż praktykowali go Eseńczycy od II wieku pne i że był bardzo popularny w czasie, kiedy swoją działalność rozpoczął Jan Chrzciciel, także wszyscy w okolicy Jerozolimy już ten chrzest znali. Dziwne dla ludu mogło być jedynie to, iż Jan chrzcił Żydów, gdyż oni – we własnym mniemaniu – tego symbolu obmycia nie potrzebowali.

Kazania Jana Chrzciciela były oszałamiająco skuteczne.

Ciągnęła do niego cała judzka kraina oraz wszyscy mieszkańcy Jerozolimy i przyjmowali od niego chrzest w rzece Jordan, wyznając /przy tym/ swe grzechy. (Mk 1:5)

Co ciekawe, nawet jeśli przyjmiemy iż „wszyscy” i „cała kraina” w powyższym wersie oznacza, dajmy na to, połowę populacji, mielibyśmy wciąż do czynienia co najmniej ze stu tysiącami ludzi. Jeśli wyobrażamy sobie, iż ludzie klękali przy Janie, odbywali spowiedź i Jan zanurzał ich w wodzie – Jan pewnie do dzisiaj musiałby pełnić tę misję 🙂 Najprawdopodobniej chrzcił obryzgując wodą całe grupy ludzi a „wyznawanie grzechów” mogło być formą spowiedzi powszechnej, niekoniecznie nawet ktokolwiek otwierał przy tym usta. Samo przyjście na miejsce chrztu było wyznaniem grzechów.

W każdym razie odbiorcą tego chrztu byli wyłącznie Żydzi.

Oprócz Jana, w Ewangeliach również chrztu wodnego udzielają uczniowie Chrystusa (J 4:2), wciąż jednak jedynymi adresatami wszystkich działań są wyłącznie Żydzi.

Wróćmy jeszcze raz do 16. rozdziału Ewangelii Marka. Sekciarze lubią wyrywać z kontekstu, czyż nie? Nie bądźmy sekciarzami i popatrzmy na nieco szerszy kontekst:

 I rzekł do nich: Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu! Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony. Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą;  węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą, i ci odzyskają zdrowie. (Mk 16 15-18)

Kiedy głosisz innym Ewangelię, czy nosisz ze sobą truciznę, aby sprawdzić, czy ktoś naprawdę uwierzył? Albo przynajmniej grzechotnika w klatce? Bo „nowe języki” to nic trudnego, nawet hindusi nimi mówią (konia z rzędem jednak temu, kto taki język wiarygodnie przetłumaczy).

A ci odzyskają zdrowie” Dlaczego wciąż zatem hospicja wciąż funkcjonują, i codziennie umierają w nich ludzie, przecież według Mk 16:18 wszyscy wierzący mają dar uzdrawiania! Jak to jest? Czy Jezus się mylił? Czy Ewangelia Marka się myli?

A jeśli ani jedno ani drugie, to… o co chodzi?

Wyjątkowo – nie o pieniądze 🙂

Proszę o szczególną uwagę!

Ewangelie w ogromnej większości nie są częścią Nowego Testamentu.

A adrestami misji Jezusa Chrystusa, którą częścią było Królestwo Niebios i chrzest, byli wyłącznie Żydzi.

Brzmi heretycko? No i fajnie 🙂 Nie przejmuj się tym, jak to brzmi. Popatrz, co znajdziesz w Biblii na poparcie lub obalenie tych twierdzeń. Jeśli uznasz, że Biblia głosi coś innego, po prostu je odrzucisz.

Oto, co ja widzę w Biblii:

Przymierza, generalnie, zawierane były między Bogiem a Izraelem:

Są to Izraelici, do których należą przybrane synostwo i chwała, przymierza i nadanie Prawa, pełnienie służby Bożej i obietnice.  (Rz 9:3)

A co z ostatnim przymierzem, zwanym „Nowym”, o którym wspomina Biblia?

 Ten kielich jest Nowym Przymierzem we Krwi mojej (1 Kor 11:25b)

I teraz proszę o szczególną uwagę.

Do niedawna byłem przekonany, iż Stare Przymierze, czyli Stary Testament („testamentum” to po łacinie przymierze) zawarte było z Izraelem, a Nowy – z całym światem.

Niestety, byłem w błędzie (nie wiem jak to w ogóle możliwe, ha ha ha 🙂 ). Zupełnie ignorowałem nadzwyczaj jasne fragmenty, w których Nowe Przymierze pojawia się po raz pierwszy.  A jest to Księga Jeremiasza. Łatwe do zapamiętania namiary na tekst, 31:31 –

Oto nadchodzą dni – wyrocznia Pana – kiedy zawrę z domem Izraela i z domem judzkim nowe przymierze. (Jer 31:31)

Z kim Bóg zawiera przymierze? Z domem Izraela i Judy! Z Żydami!

W dalszej części 31. rozdziału Jeremiasza znajdują się też następujące, dobrze znane, słowa:

Umieszczę swe prawo w głębi ich jestestwa i wypiszę na ich sercu. (Jer 31:33b)

Czy chodzi tu o chrześcijan? O jakich prawach pisał Jeremiasz? Pisał o zakonie Mojżesza, bo tylko do niego odnosi się termin „prawo” w całej Biblii.

Czy chrześcijanie mają w sercu wypisane obrzezanie, system ofiarniczy i pozostałe przepisy (w sumie 613) Prawa?

Nie. To tylko jeden z dowodów na to, że Nowe Przymierze nie zostało nigdy nie miało być zawarte z poganami.

Czy nam się to podoba, czy nie, Biblia to historia zbawienia Ludu Bożego, którym jest Izrael. Dopiero wizja Piotra (Dz 10) jest pierwszym wyraźnym sygnałem, iż Ludem Bożym są również poganie – nie-Żydzi – do których wkrótce zostanie posłany szczególny apostoł – Paweł.

Co mówi na to sam Jezus?

(mówi Jezus:) Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela. (Mt 15:24)

Nie zdziwiłbym się, jeśli czytasz ten tekst pierwszy raz. Współczesna religia lubi go omijać, nie za bardzo wie, jak go wyjaśniać. Nie sposób jednak odczytać go inaczej, niż dosłownie. Jezus przyszedł do Żydów, mieszkał wśród nich i to, co mówił, mówił do Żydów. Znajdziemy w Biblii kilka przykłady sytuacji, kiedy to rozmawiał z przedstawicielami innych narodów, i jest to tak nadzwyczajne, iż za każdym razem narodowść rozmówcy jest dokładnie opisana.

Popatrzmy też na nakaz, który daje przy innej okazji swoim uczniom:

Tych to Dwunastu wysłał Jezus, dając im następujące wskazania: Nie idźcie do pogan i nie wstępujcie do żadnego miasta samarytańskiego! Idźcie raczej do owiec, które poginęły z domu Izraela. Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. (Mt 10:5-7)

„Inne owce” z J 10:16 nie odnosi się wcale do pogan – pamiętajmy, iż Żydzi to nie tylko dom Izraela, ale i dom Judy, i to do Judy odnosi się to wyrażenie. Poganie nigdzie w Biblii nie nazywani byli owcami.

Większa część Ewangelii zatem opisuje historię misji, którą Syn Boży, Jezus Chrystus, skierował do domu Izraela. Nie oznacza to oczywiście, że my – nie Żydzi – powinniśmy usunąć tę część z Biblii jako nieużyteczną – musimy po prostu pamiętać, iż wiele rzeczy, które mówił Jezus, do nas się nie odnoszą. Analogicznie, jak nie odnosi się do nas 613 przykazań, które Bóg przekazał Mojżeszowi.
mojzesz
Popatrzmy jeszcze na kolorowo zaznaczone słowa z wyżej cytowanego Mt 10:5-7 – bliskie jest… co to znaczy „bliskie”? Większość ludzi widzi w „królestwie niebieskim” zapowiedź końca świata – totalnego zniszczenie grzechu i szatana i wspólnego życia wszystkich zbawionych z Bogiem. Minęło jednak 2000 lat i nic takiego się nie stało – a wyraz tłumaczony jako „bliskie” jest używany tylko do czegoś co ma się wydarzyć w najbliższej przyszłości. Ten sam termin jest użyty i w tym tekście:

Potem wrócił do uczniów i rzekł do nich: Śpicie jeszcze i odpoczywacie? A oto nadeszła godzina i Syn Człowieczy będzie wydany w ręce grzeszników. (Mt 26:45)

Nadeszła godzina” i „bliskie”, choć tłumaczone w tak odmienny sposób, to jedno i to samo słowo w greckim oryginale! Nie może więc tu być mowy o żadnym „końcu świata”.

Koniec świata brzmi jednak świetnie, jeśli chcesz kogoś nastraszyć, i zmusić do częstszego chodzenia do kościoła, i do większych ofiar pieniężnych.

Czym zatem jest „królestwo niebios”?

Po pierwsze, wyraz „niebios” jest bardzo chybionym tłumaczeniem.  Greckie wyrażenie „ouranos” występuje wyłącznie w Ewangelii Mateusza, w równoległych tekstach Ewangelii Marka i Łukasza znajdziemy wyrażenie „Królestwo Boże” lub „Boga”. Mało znanym faktem jest bowiem to, że pobożni Żydzi nie tylko unikali wymawiania imienia Bożego (Jahwe), ale nawet czasem zastępowali same słowo „Bóg” innymi słowami, w tym i „niebiosa”, natomiast Ewangelia Mateusza skierowana jest właśnie do nich. Kiedy słyszymy „Królestwo Niebios” wydaje nam się, że chodzi o królestwo w „Niebie”, tymczasem chodzi o Królestwo Boga. Królestwo to – przepraszam rozczarowanych – obiecane było wyłącznie Izraelowi. Nigdzie w Biblii nie znajdziemy żadnej wzmianki o obecności pogan w Królestwie Bożym.
Jest to niewątpliwie temat na co najmniej bardzo obszerny artykuł – na razie ograniczę się do przekazania swoich wniosków – jeśli będzie taka potrzeba, ujmę ten temat osobno. W wielkim zatem skrócie – zauważmy ciekawą rzecz: Królestwo Boże oferowane było Izraelowi trzykrotnie, i za każdym razem miało to związek z chrztem w wodzie.

1. Jan Chrzciciel

jan chrzciciel

W owym czasie wystąpił Jan Chrzciciel i głosił na Pustyni Judzkiej te słowa:  Nawróćcie się, bo bliskie jest królestwo niebieskie.  (…) Przyjmowano od niego chrzest w rzece Jordan, wyznając przy tym swe grzechy. (fragmenty Mt 3:1-6)

I jak zareagował Izrael?

Na polecenie ówczesnego króla (dokładniej – tetrarchy) żydowskiego Heroda Antypasa, został zamordowany.

2. Jezus Chrystus

jezus

A kiedy Pan dowiedział się, że faryzeusze usłyszeli, iż Jezus pozyskuje sobie więcej uczniów i chrzci więcej niż Jan – chociaż w rzeczywistości sam Jezus nie chrzcił, lecz Jego uczniowie (J 4:1-2)

I jak zaregował Izrael?

Za namową starszyzny żydowskiej, został zamordowany przez rzymskie wojsko.

3. Apostołowie

szczepan

Mowa Piotra tuż po „Dniu Pięćdziesiątnicy”:

Nawróćcie się – powiedział do nich Piotr – i niech każdy z was ochrzci się w imię Jezusa Chrystusa na odpuszczenie grzechów waszych, a weźmiecie w darze Ducha Świętego. (Dz 2:38)

I jak zareagował Izrael?

Począwszy od ukamienowania Szczepana, prześladował wszystkich apostołów.

Trzykrotnie skierowano zaproszenie do Izraela, i trzykrotnie zostało odrzucone.

I wtedy… pojawia się ktoś, kto jest zapewne ostatnią osobą na kuli ziemskiej, którą moglibyśmy podejrzewać o spełnianie woli Bożej – Szaweł (Saul), gorliwy Żyd, prześladujący uczniów Chrystusa na wszelkie możliwe sposoby, nie wyłączając morderstw. (Dz 7-8).

W Dz 9 dzieje się rzecz niesamowita. Szaweł spotyka samego Chrystusa i doznaje takiej przemiany, że wkrótce zamiast niesienia śmierci, zaczyna nieść miłość.

A temat chrztu w wodzie… przestaje istnieć.

I nie sądzę, aby dzisiaj powinien istnieć w ogóle.

Zgadzam się, że moja teza może brzmieć rewolucyjnie. Wspominałem już we wstępie – chrześcijanie kłócą się w jakim wieku i w jaki sposób chrzcić, ale wszystkie jednak ważniejsze denominacje nie mają wątpliwości co do tego, że trzeba chrzić. A ja spytam – gdzie Biblia nakazuje mi chrzest? We wszystkich miejscach, gdzie mowa jest o chrzcie w wodzie, mogę wykazać, że chrzczeni byli wyłącznie Żydzi lub prozelici przyłączający się do Izraela.

A co, ktoś powie, zrobimy z faktem, iż sam Apostoł Paweł chrzcił?

Owszem, ochrzcił kilka osób (1 Kor 1:16), ale kilka słów dalej stwierdza, iż Chrystus go nie posłał, by chrzcić (1 Kor 1:17), a nie może to oznaczać po prostu tego, że Paweł zlecał nie chrzcił osobiście, tylko zlecał to innym (bo co, sam miał reumatyzm?). To oznacza, iż chrzest nie był częścią przesłania Pawła.

Teraz jeszcze raz proszę o szczególną uwagę – czasami pojedyncze słowa mają wielkie znaczenie, i tak jest tutaj. Mówiąc „chrzcił” Paweł nie mówił o czynności zanurzania w wodzie. Pisząc „nie posłał mnie Chrystus, bym chrzcił, ale bym głosił Ewangelię” Paweł przeciwstawia chrzest Ewangelii! A pisząc „chrzest”  odnosi się oczywiście nie do samego chrztu, lecz wcześniejszej wersji Ewangelii – Ewangelię Królestwa Bożego, której elementem jest chrzest w wodzie dla odpuszczenia grzechów, Ewangelii Łaski, która sam głosi. Pierwsza skierowana była wyłącznie dla Żydów, druga – dla całego świata. Zachęcam tutaj do przeczytania artykułu „Ile jest Ewangelii„.

Dlaczego jednak Paweł kogokolwiek ochrzcił? Zapewne z tego samego powodu, dla którego… obrzezał Tymoteusza! (Dz 16:3b) Biedny Tymoteusz! Aby nie gorszyć religijnych Żydów! Czy dzisiejsi chrześcijanie mają się obrzezać, tylko dlatego, iż apostoł Paweł kogoś obrzezał?

Począwszy od patriarchów, kontynuując przez królów, proroków, kończąc na uczniach i apostołach – przynajmniej na początku ich działalności – wszyscy głosili swoje przesłania z elementami ceremonii. Ludzie tego chcieli. O wiele łatwiej zrozumieć coś, co się widzi. O wiele łatwiej jest być uczestnikiem czegoś, w czym się bierze fizyczny udział. Ale nie to było celem Bożym. Co naprawdę ciekawe, rozumienie tego, iż dopiero Paweł zaczął głosić Ewangelię wolności, w której nie istnieją żadne ceremonie i gdzie przykazania nie są już wymaganiem do czegokolwiek, rzuca nowe światło na mnóstwo fragmentów Nowego Testamentu, które brzmią bardzo legalistycznie.

  • Ojciec nam nie przebaczy, jeśli my nie przebaczymy ludziom (Mt 6:15)?
  • Tylko ten wejdzie do Królestwa, kto spełnia wolę Boga (Mt 7:21)?
  • Jeśli się nie nawrócimy, wszyscy tragicznie zginiemy (Łk 1:5)?
  • Wielu będzie chciało być zbawionymi, ale nie będą (Łk 13:24)?

Nie, te groźby nas nie dotyczą. Nie stoimy przed tymi wydarzeniami historycznymi, co wtedy Izrael, i nikt nie oferuje nam królowania w Jerozolimie.

No a co zrobić z faktem, że blisko 100% chrześcijan – czyli 30% populacji świata – wierzy, iż chrzest jest doktryną chrześcijańską?

Cóż, onegdaj blisko 100% populacji świata wierzyło, iż Ziemia jest płaska.

plaska ziemia

Niesamowite trudności i sprzeciwy musiały towarzyszyć pierwszym ludziom, którzy twierdzili coś przeciwnego. Ale gdyby nie oni, i gdyby nie mnóstwo innych, którzy odważyli się porzucić wygodny brak samodzielnego myślenia, świat stałby w miejscu.

Bóg dzisiaj nie wymaga od ludzi ani chrztu, ani niczego innego, aby mogli doświadczyć od Niego miłości i przebaczenia. Chrystus wypełnił dla ludzi prawo – przykazania – i jeżeli cokolwiek jeszcze byłoby do zrobienia, On byłby to zrobił. Gdyby ten fakt stał się powszechnie znany, zniknęłyby instytucje religijne, których tak naprawdę jedynym celem jest zarabianie pieniędzy na wystraszonych piekłem ludziach.

Powodzenia w zmienianiu świata!

ostatnia edycja: 12 listopada 2018

O teorii względności, nagim cesarzu i goleniu włosów

Każda prawda przechodzi przez trzy etapy: najpierw jest wyśmiewana, potem  zaprzeczana, a na końcu uważana za oczywistą. –  Arthur Schopenhauer

Choć tematyką artykuł ten będzie odbiegał od reszty witryny, jego ogólne przesłanie jest z nią spójne – i jest nim zachęta do uruchomienia myślenia w dziedzinach, w których sądziliśmy, że inni pomyśleli za nas wystarczająco dobrze.

MYŚL! Otwórz umysł. Nie akceptuj czegoś tylko dlatego, że większość ludzi, których znasz, to twierdzi. Nie akceptuj czegoś nawet wtedy, gdy wszyscy, których znasz, to twierdzą. Tylko zdechłe ryby płyną z prądem. A jeśli to inni mają rację, a ty nie, po przebadaniu spornego tematu po prostu zmienisz zdanie. Będziesz przynajmniej dokładnie wiedzieć, dlaczego myślisz, co myślisz. Kwestionując wszystko, co się da, możesz tylko zyskać!

open mind key locked un locked brain mind human head phsycology phsycological mindlock memories therapy

W praktyce oczywiście kwestionowanie dosłownie wszystkiego jest niemożliwe, głównie z powodu braku czasu. Musimy wybrać, które z aspektów naszego życia i przekonań są dla nas najważniejsze. W każdej kulturze istnieje mnóstwo mitów, w które wierzy blisko 100% populacji, ale które nie mają żadnego wpływu na niczyje życie. Nigdy się nie dowiemy wszystkich, w które sami wierzymy, i które powtarzamy.

Wikingowie mieli hełmy z rogami. Pamięć złotych rybek trwa kilka sekund. Alkohol rozgrzewa. U rekinów nie występują nowotwory. Napoleon był bardzo niski. Wielki Mur jest jedyną budowlą widoczną z kosmosu. Ptaki porzucą pisklęta, jeśli wyczują zapach człowieka, który je dotykał. Pasy cnoty powstały w celu zapobiegania niewierności. Rzucona z bardzo wysokiego budynku drobna moneta może ci przebić na wylot głowę. Ludzie mają pięć zmysłów. Paznokcie i włosy rosną również po śmierci.

viking-helmet

 Wszystkie wyżej wymienione twierdzenia są fałszywe. Weźmy pierwsze z nich – „Wikingowie mieli hełmy z rogami”. Tak naprawdę Wikingowie musieliby mieć tendencje samobójcze, aby umieszczać na swoich hełmach rogi. Jedną z funkcji hełmu jest to, aby większość uderzeń miecza się po nim niejako ślizgała. Rogi by to uniemożliwiały. „Doprawiono” je (haha) Wikingom dopiero w XIX wieku, a uczynili to twórcy kostiumów do oper Wagnera. Wszystkie wcześniejsze rysunki i opisy Wikingów rogów nie mają.

Po przeczytaniu powyższego wyjaśnienia, niemal nikt, jak sądzę, nie upierałby się już przy tym, że Wikingowie naprawdę mieli rogi u hełmów. Po stwierdzeniu typu „ha, ciekawe!”, przyjąłby po prostu do wiadomości, że się mylił. Sprawa ta jest bowiem łatwa do udowodnienia, a wyjaśnienie jak najbardziej logiczne.

Co to jednak naprawdę oznacza „logiczne”?

Logika to proces rozumowania, który powinien nam umożliwić odróżnianie prawdy od fałszu. Natrafiamy jednak na dwa problemy – po pierwsze, logika nie jest niezależnym procesem, po drugie, możemy w różny sposób zakłócać jej działanie.

Co to znaczy, że logika nie jest niezależnym procesem? Poprawność działania logiki zależy między innymi od opierania się na faktach. Nie każdy jednak ma ich jednakową znajomość. Dwie osoby mogą dojść do różnych wniosków stosując ten sam rodzaj logicznego rozumowania, jeśli nie mają identycznej znajomości faktów.

Węźmy kolejny z wymienionych wyżej mitów – ten, że pamięć złotej rybki wynosi tylko kilka sekund. Komuś może wydać się to logiczne – no tak, mała, głupia rybka; czego można spodziewać się po zwierzęciu z mózgiem wielokrotnie mniejszym od łebka szpilki? Nie wiadomo, kto stworzył ten mit, wiadomo natomiast, że został wielokrotnie obalony. 15-letni chłopiec z Australii w prostym doświadczeniu poprzedzał karmienie złotych rybek umieszczeniem w akwarium czerwonego klocka. Początkowo ryby się go bały, później jednak nauczyły się, że oznacza on karmienie, i podpływały bliżej. Chłopiec przerwał eksperyment na tydzień – i po jego upływie rybki wciąż pamiętały, że klocek oznacza karmienie, podpływały blisko niego bez żadnych obaw. 1 A tydzień to… kilkaset tysięcy razy więcej niż kilka sekund. Nie na tym koniec jednak. W podobnym eksperymencie, tylko z użyciem dźwięku, udowodniono, iż pamięć złotych rybek może sięgać nawet pięciu miesięcy 2. Jeśli znamy tylko ten fakt, że mózg złotej rybki jest malutki, możemy wciąż wierzyć w mit kilkusekundowej pamięci. Wiedza o wykonanym doświadczeniu szybko ten mit obala.

 Logika, aby działała jak należy, powinna też być poparta doświadczeniem. Przyznajmy się – większości rzeczy, w które wierzymy, i które głosimy, nie doświadczyliśmy w żaden sposób. Ktoś nam coś powiedział, gdzieś coś czytaliśmy, i powtarzamy to dalej, z każdym kolejnym powtórzeniem wierząc w to coraz bardziej. Większość ludzi, zwłaszcza tych inteligentnych i oczytanych, lubi prezentować swoją wiedzę (eufemizm przechwałek), i lubi efekt wywierany na znajomych, kiedy uda im się zabłysnąć wiedzą i widzą podziw w ich oczach. Kiedy raz to osiągną, trudno im później przyznać się do jakiejkolwiek niewiedzy. Wolą nieco pozmyślać niż powiedzieć „nie wiem”. Boimy się rozczarować innych, że wcale nie jesteśmy tacy wspaniali, jak myślą?

Jest powiedzenie, które bardzo lubię – „mądry mówi tylko to, co wie; głupi mówi wszystko”. W obecnej dobie informacji, gdy człowiek jest zasypywany nieporównywalnie większą ilością informacji niż w całej historii ludzkości, niemożliwe jest jednak zweryfikowanie wszystkiego, zwłaszcza, iż duża część informacji, która nam jest serwowana, to umyślne kłamstwa, zwane reklamą. Najmądrzejszymi dzisiaj zatem są być może ci, którzy najmniej mówią?

Ponieważ trudno całe życie poddawać wnikliwej analizie wszystko, co słyszymy, i na pewno pewne mity będziemy powtarzać, warto zastanowić się, jak odróżnić te mało istotne od tych, które mogą odmienić czyjeś życie. A te należą najczęściej do dwóch kategorii: religii i nauki.

Wszyscy mamy potrzebę bezpieczeństwa, i niektóre z informacji, które posiadamy, mają na nią bezpośredni wpływ. Informacja o wykryciu nowotwora złośliwego w zaawansowanym stopniu rozwoju dla niemal każdego będzie wielkim szokiem i poczucie bezpieczeństwa nagle przestanie być zaspokajane. Większość ludzi będzie starać się odzyskać je bądź to przez religię, bądź naukę, bądź kombinację obydwu.

Załóżmy, że pacjent bądź to uwierzy, że Bóg go uzdrowi, bądź też, że ktoś ma lekarstwo na jego dolegliwość. Jeżeli później będziemy starali się zachwiać jego przekonaniem – odpowiednio przekonując, że Boga nie ma, lub że takowe lekarstwo nie istnieje, poczucie bezpieczeństwa tej osoby będzie zagrożone i jej reakcje będą zazwyczaj bardzo emocjonalne. W takich sytuacjach rzeczowa dyskusja jest prawie zawsze niemożliwa. Jeżeli czytelnik tego artykułu należy do osób, których poczucie bezpieczeństwa oparte jest na nauce, uprzedzam, że może ono zostać poważnie rozchwiane. Jeżeli ktoś ma w tej chwili wielką ochotę rzucić czytanie tego artykułu, sugeruję, aby to zrobić. Jakakolwiek szansa na dowiedzenie się czegoś nowego maleje w tempie astronomicznym, jeśli do tematu podchodzimy z emocjami.

GOLENIE WŁOSÓW

 

Dlaczego wspomniałem w tytule artykułu golenie włosów? Jest to jeden z mitów, do których co prawda nauka nie ma wątpliwości, że jest fałszywy, ale jest też dobrym przykładem, jak rozpowszechniona może być jakaś fałszywa informacja. Panuje bardzo powszechne przekonanie, iż golenie włosów ma wpływ na ich wzrost. Jedni uważają, iż odrastają one ciemniejsze, inni, że grubsze; wielu też uważa, iż po goleniu rosną gęściej lub szybciej. Z naukowego punktu widzenia natomiast byłoby niezwykle dziwne, gdyby którekolwiek z tych twierdzeń było prawdą. Powód jest trywialnie prosty – włos jest martwy. Możemy go golić, ciąć, palić, zanurzać w kwasie – nasz organizm nie ma możliwości nawet „dowiedzenia się”, co się z nim dzieje. Włos nie ma żadnych połączeń nerwowych. Mieszek włosowy jest, jak najbardziej, żywym organem, ale to, co z niego wyrasta, czyli to, co widać, już nie.

super-thick-beard

Jest to bardzo prosty fakt, jednak jego nieznajomość jest bardzo powszechna. Wykorzystywane to jest w reklamach, w ktorych witaminy bądź prowitaminy wnikają we włosy, lub mają je „odżywiać”. Nie da się przecież odżywić czegoś, co jest martwe. Pamiętam, jak w przeszłości wielokrotnie irytowałem się, gdy usiłowałem kogoś przekonać, iż wpływ golenia na porost włosów jest mitem. Niektórzy nawet cierpliwie słuchali moich wywodów o budowie włosa, jednak – kiedy oczekiwałem od nich zgodzenia się ze mną – stwierdzali, że oni jednak wiedzą lepiej, bo… widzieli „na własne oczy”, iż golenie wpływa na porost włosów.

Wyżej pisałem, iż poprawne działanie logiki wymaga znajomości faktów i – podkreślę „i” – doświadczenia. Nie „albo”. One muszą się ze sobą zgadzać. Jeśli się nie zgadzają, albo fakty w rzeczywistości są inne, albo doświadczenia złudne. W przypadku golenia włosów mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem. Często dorastający chłopcy zauważają, że dopóki się nie golili, ich włosy były prawie niewidoczne, zaś od czasu golenia są ciemniejsze. Byłyby jednak wciąż ciemniejsze, nawet gdyby ich nie golili, gdyż spowodowane to było zmianami hormonalnymi w ich organiźmie. Zbiegiem okoliczności było to, iż w tym czasie włosy te były golone. Owszem, odrastające po goleniu włosy wydają się twardsze i mniej elastyczne, na tej samej zasadzie, na jakiej o wiele trudniej nam zgiąć lub złamać drewnianą listwę długości centymetra niż długości metra. Nie golmy się jakiś czas i przekonamy się, że po osiągnięciu pewnej długości, włosy znów wydają się elastyczne i bardziej miękkie.

To jedno proste twierdzenie – że włos jest martwy – tak naprawdę jest jedynym potrzebnym argumentem. Jak to zatem jest, że wciąż przygniatająca większość ludzi wierzy, że golenie wpływa na porost włosów? Nawet naukowcy, choć dobrze wiedzieli, że na wpływ ten nie ma logicznych dowodów, woleli się przekonać, i wykonywali liczne doświadczenia na ochotnikach. Doświadczenie z 1970 roku dotyczyło dwóch grup ludzi [http://www.everydayhealth.com/skin-and-beauty/does-shaving-make-hair-grow-back-thicker.aspx], z których jedna nie goliła nóg przez kilka miesięcy, druga zaś goliła je regularnie. Przebadano włosy obu grup przed i po eksperymencie. Wynik – zgodny z nauką. A jednak… nauka sobie, doświadczenia sobie, a… ludzie wciąż wierzą, w co chcą wierzyć. Zwłaszcza, jeśli ich doświadczenie zdaje się przeczyć naukowym faktom. „Czucie i wiara silniej do mnie mówią, niż mędra szkiełko i oko” – któż by się odważył kłócić z Mickiewiczem?

Może łatwiej będzie kłócić z kimś, kto lubi nadużywać alkoholu, i upiera się, że go on rozgrzewa? Alkohol, owszem, rozszerza naczynia krwionośne blisko skóry, przez co skóra się ogrzewa i człowiek ma wrażenie, że jest cieplej, podczas gdy oczywiście przez rozszerzone naczynia o wiele prędzej traci się ciepło. Zamarzasz? Napij się wódki, zamarzniesz prędzej, ale przyjemniej. Prześmieszne jest to, że większość ludzi, gdy myśli o psach bernardynach, ma przed oczami obraz olbrzymiego, kudłatego psa z baryłką rumu lub whisky na szyi, podczas gdy sami mnisi z Wielkiej Przełęczy Świętego Bernarda (którzy zapoczątkowali używanie tych psów do pomocy w górskich akcjach ratowniczych) zaprzeczają, że kiedykolwiek wieszali cokolwiek psom na szyjach. Legendy…

W tytule wspominam również o nagim cesarzu. Jeśli ktoś nie zna tej baśni Andersena, służę skrótem:

new emperors's clothes

„Nowe Szaty Cesarza” jest krótką opowiastką, w której pewien uwielbiający dobre stroje cesarz daje mnóstwo pieniędzy dwóm oszustom podającym się za tkaczy o niesamowitych zdolnościach polecając, aby ci uszyli mu szaty, o niezrównanym pięknie. Oszuści deklarują, iż podołają temu zadaniu, a oprócz piękna, szaty te będą miały również bardzo ciekawą właściwość: wszelcy głupcy i ci, którzy nie nadają się do urzędu, w którym pracują, nie będą mogli w ogóle ich widzieć. Oszuści rozpoczynają pracę, zamawiają najlepsze materiały i złoto, przy czym oczywiście chowają je i kradną. Cesarz posyła swoich urzędników, aby oglądali i donosili mu o postępach pracy, a ci – choć widzą puste krosna – albo boją się zwolnienia z pracy, albo posądzenia o głupotę, więc wszyscy mówią, że szaty są przepiękne. Po niedługim czasie już mówią tak wszyscy w mieście.

W końcu i sam cesarz ogląda materiały… i też się boi własnej bądź to niekompetencji, bądź to głupoty, i… również przyznaje, że szaty są wspaniałe. Bajka kończy się sceną, gdy król paraduje nagi przed całym miastem, podczas gdy wszyscy zachwycają się nieistniejącymi szatami… do czasu, aż jedno dziecko woła „Patrzcie, przecież on jest nagi!”. Dziecko na pewno na swój urząd się nadaje, a wtedy nikt dzieciństwa z głupotą nie utożsamiał, także zamiast zbesztać dziecko za naiwność… wszyscy w końcu mu wierzą. Cesarz też zaczyna się domyślać prawdy, jednak… kończy procesję, jak gdyby nigdy nic.

Ta opowiastka jest genialna! Pokazuje i wyjaśnia mnóstwo procesów, które występują w społeczeństwach. Wyjaśnia także sporo pozornych paradoksów dziejących się w religii.

I… w nauce.

Kiedy przyjrzymy się historii nauki, zobaczymy, że niemal wszystkie przełomowe odkrycia spotykały się początkowo z największym oporem… wśród środowisk naukowych. Tylko drobny procent naukowców chciał słuchać Kopernika, że ziemia nie jest środkiem świata. A kiedy Galileusz chciał pokazywać przez teleskop kratery na księżycu lub księżyce Jowisza, większość pozostałych astronomów nawet nie chciała spojrzeć, jako że przecież oni – naukowcy – wiedzieli, jak to ma wyglądać. Wielka ilość szanowanych naukowców na początku XIX wieku była przekonana, iż cięższe od powietrza maszyny nie mają szansy na sterowane latanie, choć przecież w przyrodzie nie brak dowodów na to, iż jest to możliwe. 3

Czy jednak wielkie pomyłki nauki to kwestia przeszłości? Owszem, mamy możliwość przetwarzania milionów razy więcej danych, ale człowiek wciąż tak samo często się myli, jak tysiąc lat temu, i wciąż tak samo często ma również ochotę pokazać się w jak najlepszym świetle, nawet kosztem fałszowania danych.

W latach 80 i 90 niemal w każdej przychodni lekarskiej oraz w wielu salach szkolnych wisiały tak zwane piramidy pokarmowe, które miały pokazać, jak powinna wyglądać właściwie zbilansowana dieta. Jej podstawą były produkty zbożowe, wyżej – warzywa, później owoce, nabiał i – na samym czubku – mięso i oleje. Generalnie – im wyżej, tym tłuściej.

polska_piramida_zywnosciowa

Po jakimś czasie jednak coraz więcej naukowców zaczęło sobie uświadamiać, że tłuszcze jednak są potrzebne dla zdrowia. Więc piramidę zmieniono i na samą górę powędrowały cukier i słodycze.

nowsza_piramida_zywieniowa

To akurat wersja wegeteriańska, ale wersja „zwyczajna” umieściłaby po prostu mięso obok jajek lub nieco wyżej.

Minęło trochę lat… i zauważono, że chleb, płatki i kasza przyczyniają się do otyłości. Powędrowały więc one wyżej, tym razem ustępując miejsca warzywom.

Mięso jednak wciąż traktowane jest po macoszemu.

nieco_nowsza_piramida_zywieniowa

Ostatnie lata to następny przełom. Coraz więcej badań pokazuje, iż ani wysoka zawartość tłuszczu w diecie, ani też mięsa, nie mają bezpośredniego wpływu na otyłość ani żadną z chorób przewlekłych. Mają go natomiast węglowodany, zwłaszcza te wysoko przetworzone – jak rafinowany cukier i biała mąka. Produktom zbożowym coraz więcej ludzi po prostu dziękuje i czyniąc to ,pozbywają się wielu chorób i niechcianych kilogramów. Tak się składa, że jestem jednym z tych ludzi – i poniższa piramida przedstawia też z grubsza to, co sam jadam:

odwrotna_piramida_zywieniowa

Na diecie takiej bardzo trudno jest przytyć. Jest to dokładnie odwrotny model żywienia do tego, który podawano maluczkim do wierzenia przez ostatnie dziesięciolecia. Do dzisiaj zresztą wciąż większość popularnych serwisów internetowych poświęconych zdrowiu promuje dietę wysokowęglowodanową.

Ale przecież wpływ spożywania różnych grup produktów spożywczych na podstawowe aspekty zdrowotne jest przecież trywialnie prosty do przebadania. Do badań takich nie potrzebna jest znajomość wszystkich reakcji organizmu na poziomie molekularnym. Wystarczy odpowiednia ilość ochotników i obserwacja, jak ich organizmy reagują na to, co jedzą. Poza tym dostęp do informacji jest dzisiaj tak łatwy, jak jeszcze nigdy w historii ludzkości. Jak to zatem jest, że „naukowcy” i „specjaliści” potrafią podawać zupełnie sprzeczne informacje? I – zauważmy – że nie mówimy o kilku publikacjach w jakichś mało znanych magazynych – mówimy o planszach wiszących w dziesiątkach tysięcy szkół i ośrodków zdrowia na całym świecie z niesprawdzonymi i wprowadzającymi w błąd informacjami, które bardzo łatwo można było zweryfikować!

 Dlaczego tak się dzieje?

Odpowiedź może być tylko jedna – niektórym naukowcom musi nie zależeć na dotarciu do prawdy.

Z jakich powodów? Myślę, że i tu sprawdza się genialne porzekadło – jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Dlaczego mielibyśmy założyć, że naukowcy są wolni od chciwości? Jeśli przyjdzie ktoś do marnie zarabiającego naukowca i zaproponuje milion złotych za sfałszowanie wyników badań w jakiejś mało istotnej sprawie, a w dodatku za ten czyn nie groziłaby odpowiedzialność karna… jak brzmiałaby bardzo często naukowca tego odpowiedź?

W latach 70 kilkoro amerykańskich badaczy rozpoczęło badania nad wpływem tkanki chrzęstnej (chrząstki) na rozwój raka. Zauważono, iż wstrzyknięcie jej w tkankę w okolicy rosnącego nowotworu blokowało powstawanie nowych naczyń krwionośnych, tym samym uniemożliwiając rozwój nowotworu. Wyglądało to obiecująco, i oczywiście wymagało mnóstwa badań i wielkiej ilości tkanki chrzęstnej. I tu pojawił się pomysł: rekiny – wielkie zwierzęta, których szkielet jest niej w 100% zbudowany . Świetne źródło materiału do eksperymentów! W mniej więcej tym samym czasie inny naukowiec usiłował wywołać raka u rekinów, podając im duże dawki aflatoksyn B1, które to mają silne właściwości rakotwórcze… i żadnego nowotworu nie stwierdził. Czy jednak badanie wpływu jednej substancji na zaledwie kilku osobników danego gatunku może uzasadnić wniosek „rekiny nie chorują na raka”? Nieco później, oczywiście, liczne badania potwierdziły, że u rekinów jak najbardziej nowotwory również występują.

Zanim jednak opublikowano badania ostatecznie udowadniające, iż rekinów w żaden znany sposób nie można użyć do walki człowieka z rakiem, pojawił się ktoś szczególny… lekarz mający genialną żyłkę do interesów – William Lane. Natychmiast rozpoczął produkcję różnych specyfików pozyskiwanych z chrząstki rekina, opublikował kilka książek i zaistniał w mediach.

shark tale

Wkrótce odebrano mu licencję lekarza, zabroniono głosić fałszywe informacje o sposobach leczenia nowotworów, nałożono karę w wysokości miliona dolarów… ale cóż to dla niego, skoro zarobił wielokrotnie więcej. Swoją pierwszą książkę opublikował w 1992 roku. Piszę to w 2015, i jego firma, LaneLabs 4, wciąż prężnie działa… i wciąż sprzedaje specyfiki z chrząstki rekina. Z powodu zakazu sądowego nie są one już reklamowane jako zapobiegające nowotworom, ale… opinia publiczna przecież dobrze wie od dawna, od czego one są.

Jaki jest tego wszystkiego rezultat? Poza bogactwem Williama Lane’a, drastycznie zmniejszona populacja rekinów. I zawiedzione nadzieje mnóstwa ludzi.

Pieniądze deprawują. I naukowcy nie są od tego wolni.

Jak to jest jednak możliwe, że wciąż powszechna jest wiara w coś, co ponad wszelką wątpliwość zostało udowodnione, że jest fałszywe? Akurat w kwestii walki z nowotworami myślę, że powód jest prosty – ludzie potrzebują nadziei. Jeśli nie znajdą nadziei mającej racjonalne podstawy, chwycą się czegokolwiek. Rak jest wciąż jedną z największych tragedii na świecie i miliony ludzi widzą odchodzących bliskich w sile wieku, którym w żaden sposób nie można pomóc.

Powyższe przykłady pokazują, iż fakt, że coś jest powszechnie akceptowane, wcale nie musi oznaczać, iż jest to prawdziwe. Odnosi się to zarówno do środowisk naukowych, jak i wszystkich innych. Jedni naukowcy przeczą innym; coś, czego uczymy dzieci dzisiaj, może okazać się nieprawdą jutro. Stare dzieje! Wszyscy od czasu do czasu się mylimy, ale gdy poznajemy nowe fakty, zmieniamy przekonania i idziemy dalej. A przynajmniej tak by było, gdyby ludzie działali tylko na płaszczyźnie racjonalnej. Tak jednak niestety nie jest. Nie jesteśmy komputerami.

Nadmierne emocje uniemożliwiają logiczne rozumowanie. Potrafimy rozmawiać logicznie, z rzeczową wymianą argumentów… lecz kiedy pojawia się wątek religii, zaczynają pojawiać się inwektywy, i cała miła atmosfera pryska. Nic nowego. Poczytajmy historie Giordano Bruno, Galileusza lub Kopernika (z których, wbrew kolejnemu mitowi, tylko pierwszy był spalony na stosie), tam żaden z sędziów nie zadał sobie trudu, by sprawdzić teorie naukowe, choć kwestia położenia Słońca i Ziemi nie miała z religią nic wspólnego. Próba podważenia bzdurnych dogmatów o budowie Układu Słonecznego powodowała takie kłótnie, że na żadne argumenty nie pozostawało miejsca.

Przez wiele lat obecności na najróżniejszych forach dyskusyjnych obserwowałem, jak wielkie emocje wzbudza cokolwiek mającego choć odległy związek z religią.Nie widziałem nigdzie w Internecie dysksusji o teorii ewolucji, gdzie nie byłoby słowa „idiota”. Możesz mieć inne opinie na temat ufoludków lub dostępności pozyskiwania energii z wody – każdy je szanuje i daje ci prawo do ich wyrażania – ale jeśli masz inne zdanie w temacie ewolucji, to… jesteś idiotą. Osobiście zupełnie nie widzę żadnego związku między religią a ewolucją, ale powszechny jest pogląd, że odrzucając ewolucję trzeba wierzyć, iż wszystko stworzył Bóg; podczas gdy odrzucając Boga trzeba dojść do teorii ewolucji. Ludzie dowiedli, iż potrafią wierzyć we wszystko, jeśli tylko im się to odpowiednio poda. Niedawno przeczytałem, iż 10% Amerykanów nie wierzy, iż ich rodacy wylądowali na Księżycu. Istnieją natomiast zrzeszające tysiące członków Towarzystwo Płaskiej Ziemi (Flat Earth Society). Tak, oni naprawdę nie wierzą, że Ziemia jest kulista. 5

O wojnie ewolucja kontra kreacjonizm jednak pisać nie będę, jako że istnieje mnóstwo książek, witryn i for dyskusyjnych, gdzie temat jest wałkowany dzień w dzień. Chciałbym natomiast skupić się na innym temacie, który pozornie nie ma nic wspólnego z religią.

 Teoria względności Alberta Einsteina.

Wyraz „Einstein” funkcjonuje dzisiaj jako synonim geniusza. Być może dlatego znakomita większość ludzkości spędza całe życie bez zamartwiania się tym, że nie rozumie tego, z czego Einstein jest najbardziej znany – teorii względności (TW). Nadmienię tutaj, że ilekroć będę odnosić się do TW, będę miał na myśli wyłącznie szczególną, nie ogólną teorię wzlędności.

einstein

Jakże przecież my, Misie O Małych Rozumkach, możemy aspirować do rozumienia tworu geniusza? Jest to często powtarzana obiegowa opinia, jednak tak naprawdę zrozumienie założeń TW nie jest wcale trudne. Ale o tym za chwilę.

Wyżej wspominam, iż nie widzę żadnego związku między religią a teorią ewolucji. To nieprawda, że Biblia przeczy ewolucji, gdyż Biblia nie precyzuje, czy akt stwórczy trwał sekundę czy milion lat i w jaki dokładnie sposób to stwarzanie się odbywało. Ci z naukowców, którzy teorię ewolucji odrzucają, odrzucają ją nie dlatego, że Biblia im każe, ale dlatego, że znajdują w niej luki niemożliwe do wytłumaczenia. Bardzo poważny związek widzę natomiast między religią a TW. I religia, i TW, ma dogmaty. Dogmaty – czyli rzeczy podawane do wierzenia, które nie wymagają uzasadnienia.

Dogmaty różnych religii są rozmaite i często wzajemnie sobie przeczą, ale jeden dogmat jest wspólny – dogmat o istnieniu Boga – lub bogów. TW również ma różne dogmaty, ale jeden z nich jest najważniejszy.

Dogmat o stałej prędkości światła.

TW głosi, iż światło, niezależnie od położenia i prędkości obserwatora, będzie miało zawsze taką samą prędkość. Nieważne czy poruszać się będę w tym samym kierunku, co promień światła, lub w przeciwnym, bądź w ogóle – zawsze zmierzę tę samą prędkość. Z obliczeń TW wynika również, iż niemożliwe jest jej przekroczenie – prędkość światła jest prędkością absolutnie maksymalną we wszechświecie.

Nie zajmując się jeszcze kwestią, czy dogmat ów jest prawdziwy czy nie, zauważmy, że dogmat ten przeczy zdrowemu rozsądkowi. Załóżmy, że jestem w poruszającym się autobusie, w którym oprócz mnie jest tylko jeszcze jeden pasażer. Ja siedzę na początku autobusu, on na jego końcu. W pewnym momencie pasażer ów wstaje i idzie w moim kierunku. Idzie tempem spacerowym, powiedzmy – 5 km/h. Autobus porusza się natomiast 60 km/h.

Z jaką prędkością będzie mnie się wydawało, iż pasażer idzie? A jaką prędkość pasażera zmierzy ktoś stojący na ulicy? I co zobaczy kierowca samochodu osobowego wyprzedzającego autobus, jeśli samochód ten będzie jechał z prędkością 65 km/h?

To bardzo proste. Prędkość pasażera zmierzona przeze mnie wynosić będzie 5 km/h, osoby z ulicy – 65 km/h, a kierowcy wymijającego autobus – 0 km/h.

Co się jednak dzieje, jeśli nadamy naszemu sympatycznemu pasażerowi nazwisko Światło?

Wtedy – zgodnie z dogmatem – prędkość zmierzona przeze mnie będzie wynosić miliard km/h, zmierzona przez osobę z ulicy – miliard km/h, a osoby z wymijącego nas samochodu – również miliard km/h (tak, prędkość światła – 300 000 km/s to nieco ponad miliard kilometrów na godzinę).

Weźmy przykład z rzeczywistym użyciem światła: jeżeli na rakiecie lecącej z prędkością światła ktoś zapaliłby latarkę, świecąc jej promieniem w kierunku lotu, obserwator zewnętrzny według TW zauważyłby, że promień tej latarki nie poleciałby zgodnie z logiką dwa razy szybciej od światła, ale również z prędkością światła. Czy zatem pilot tej rakiety widziałby ten promień światła z latarki stojący w miejscu obok latarki? Nie jest to możliwe, gdyż przecież każdy obserwator musi widzieć światło poruszające się z tą samą prędkością. Ten pilot również widziałby, że promień światła wystrzelił z… prędkością światła. Skoro latarkę skierował w kierunku ruchu rakiety, widział, jak promień wyprzedza rakietę, bo przecież światło pokonało długość rakiety w kilka nanosekund, i jaka siła kazała by mu zatrzymać się magicznie na jej końcu? No właśnie! Niemożliwe jest, aby osoba czekająca w punkcie docelowym mogła to zaobserwować, bo zakładałoby to, że osoba ta zobaczyłaby promień światła zanim zobaczy samą rakietę, a więc promień ten poruszałby się szybciej, niż rakieta, a przecież… dogmat TW mówi, iż to niemożliwe.

 (Zgadzam się, że powyższy akapit jest niezwykle zagmatwany i może wymagać wielokrotnego przeczytania, ale zachęcam do wysiłku, gdyż jego zrozumienie jest niezbędne, aby pojąć istotę tego problemu).

Jesteśmy troszkę w punkcie bez wyjścia. Promień światła z latarki nie może jednocześnie opuścić rakietę (według jej pilota) i jej nie opuścić (według obserwatora zewnętrznego). Jest to urągająca logice sprzeczność, niemniej fizycy się tym nie przejmują. Zapisując mnóstwo stron skomplikowanymi obliczeniami udowadniają, iż niemożliwe bywa możliwe, tylko tylko że… do jednego absurdu musimy dołożyć jeszcze kilka. A zwłaszcza dwa. Dylatacja czasu i transformacja Lorentza.

 

Teoria dylatacji czasu głosi, iż im szybciej się poruszamy, tym czas płynie wolniej. Jeżeli mój brat bliźniak wyruszyłby w trwającą wiele lat podróż z ogromną prędkością, to po powrocie będzie o kilka lat młodszy ode mnie. Tranformacja Lorentza natomiast (konkretniej chodzi o tzw. skrócenie Lorentza – Fitzgeralda), zwana również w skrócie kontrakcją, mówi nam, iż im szybciej ciało się porusza, tym robi się… krótsze w kierunku ruchu. Przykładowo – jeżeli mam 180 cm wzrostu, to leżąc głową w kierunku ruchu w rakiecie poruszającej się z prędkością wynoszącą 87% prędkości światła, mój wzrost wynosiłby 90 cm. Nie wiem, jak zareagowałyby moje organy na coś takiego. Fizycy jednak nie będą tracić czasu na taką błachostkę.

 Te trzy dogmaty – stała prędkość światła, dylatacja czasu i kontrakcja – są ze sobą nierozerwalnie złączone w TW, to znaczy obalenie dowolnej z nich obala pozostałe – i w rezultacie – całą TW. Wszystkie trzy również… przeczą logice i doświadczeniu. Czy jednak fakt, że coś nam się wydaje nielogiczne, przeświadcza o nieprawdziwości tego czegoś? Oczywiście, że nie. Logika może zawieść, gdyż opiera się na znajomości faktów, a ta może być niedoskonała. W przypadku TW jednak trochę trudno mówić o faktach, gdyż fakty są tylko wtedy bezsporne, gdy każdy może je z łatwością zaobserwować, a prawdziwości TW nie sposób zaobserwować, bowiem wszystkie te arcyciekawe zjawiska dopiero pojawiają się w dostrzegalny sposób przy prędkościach zbliżonych do prędkości światła, a nam do tego bardzo daleko. Najszybszy zbudowany przez człowieka pojazd poruszał się z prędkością nieco ponad 16 km/s (pojazdy z ludźmi) i 70 km/s (bezzałogowe). 70 km/s brzmi imponująco, ale wciąż blado przy 300 000 km/h. Osiągnęliśmy zaledwie 0.0002 prędkości światła. Dlatego cała ta teoria istnieje tylko na papierze. Przykładami, które rzekomo teorię tę udowadniają w praktyce, zajmę się za moment.

Fizykom jednak do szczęścia nie jest potrzebne ani obserwowanie TW w praktyce, ani nawet jakiekolwiek inne jej udowodnienie. Obecnie wiodącą metodą udowadniania teorii naukowych jest tak zwana weryfikowalność. Krótko mówiąć – teorię uznaje się za prawdziwą tak długo, jak nikt nie udowodni, iż jest fałszywa. Jeśli zatem poprosimy fizyków o wytłumaczenie TW, mogą nam pokazać kilkadziesiąt stron pokrytych wzorami, których tylko garstka ludzi na świecie potrafi zrozumieć. Jeżeli jednak poprosimy o dowód doświadczalne, wzruszą ramionami. Nie muszą nic udowadniać.

Teraz zaczyna się najciekawsze.

W literaturze popularnonaukowej podaje się kilka przykładów „praktycznego zastosowania teorii względności”, i doprawdy zabawnym faktem jest to, że wszystkie wynikają z zupełnego niezrozumienia tematu i opierają się nie na nauce, a na wymyślonych historyjkach.

Zajmijmy się kilkoma najczęściej wymienianymi.

GPS

Jest to zdecydowanie najpopularniejszy przykład. Utrzymuje się, że gdyby w systemie nawigacji GPS nie zastosowano poprawek, obliczanych dzięki TW, błąd GPS codziennie rósł by o kilkanaście kilometrów, ponieważ prędkość satelitów GPS – choć wciąż niewielka w porównaniu do prędkości światła – jest jednak na tyle duża, iż trzeba ją brać pod uwagę jako że zachodzi na nich dylatacja czasu w stosunku do odbiornika GPS na ziemi. Po zastosowaniu obliczeń TW i założeniu, że satelity GPS poruszają się względem odbiorników GPS na ziemi, otrzymalibyśmy różnicę 38 mikrosekund na dobę, a że w ciągu 38 mikrosekund światło przebywa 11 km.

gps-logic

Krótko mówiąc – jest to wierutne kłamstwo i tylko osoby znające technologię GPS bardzo powierzchownie mogą się na nie nabrać.

Jakikolwiek sens takie rozumowanie miałoby tylko wtedy, gdyby na satelitach – oraz na odbiorniku GPS na ziemi – zainstalowano zegary atomowe – i przy obliczeniach pozycji brałoby się pod uwagę różnicę ich wskazań. Ponad wszelką wątpliwość jednak w malutkich odbiornikach GPS zainstalowanych w samochodzie lub telefonie komórkowym nie ma zegarów atomowych! Niedawno co prawda słyszałem o wyprodukowaniu zegara atomowego niewielkich rozmiarów, jednak w czasach, kiedy te historie powstawały, zegary atomowe miały rozmiar sporych szafek i konsumowały tysiące razy więcej energii niż pozwalają na to możliwości współczesnych urządzeń przenośnych.

Zegary atomowe są wyłącznie instalowane na satelitach, a i tak nie polega się do końca na ich dokładności i są one sychronizowane ze sobą wiele razy każdego dnia. Odbiorniki GPS otrzymują jedynie informację o czasie wysłania sygnału, więc nie ma absolutnie żadnego znaczenia, czy satelity się względem odbiornika poruszają, czy nie. Reasumując – technologia GPS ani nie potwierdza, ani nie zaprzecza TW! Słyszałem też historie, jakoby GPS po zbudowaniu nie działało jak trzeba do czasu, gdy naukowcy wpadli na pomysł, „No tak, zapomnieliśmy o TW” – i wszystko nagle zaczęło działać. Nigdy jednak nie udało mi się znaleźć źródeł tych informacji. Papier wszystko przyjmie.

Proponuję też poszukać w Internecie argumentów, których użył nie kto inny a Ronald R. Hatch, prezes i współzałożyciel firmy Systemy Nawigacyjne i dyrektor Instytutu Nawigacji, gdyż uważa on, że TW nie tyle umożliwa działanie GPS, ale wręcz – gdyby była prawdziwa – by je uniemożliwiała. Tak naprawdę nawet fizycy znający TW wiedzą doskonale, że nie ma ona nic wspólnego z GPS, to bajka wymyślona przez jakiegoś pseudonaukowca powtarzana przez miliony.

Miony

Wyobraźmy sobie, że naukowcy odkryli na księżycu nowy rodzaj istot żywych. Nazwijmy ich mionkami. Są zbudowane zupełnie inaczej niż wszystkie znane ziemskie zwierzęta i ich zachowanie jest również odmienne. Natychmiast po urodzeniu zaczynają lecieć z prędkością 100 km/h, nigdy nie zmieniając kierunku. A ich życie wynosi dokładnie 10 dni.

beta-minus-decay

Po jakimś czasie naukowcy znajdują mionki również na ziemi! Ale jak to możliwe? Dotychczas naukowcy byli pewni, że mionki są w stanie rodzić się i żyć wyłącznie na księżycu. A skoro są w ciągu życia w stanie przebyć tylko 10 razy 100 = 1000 km, nie mogły dotrzeć tu z księżyca, okrążającego ziemię z odległości prawie 400 razy większej.

Możliwe rozwiązania tej zagadki:

  1. Mionki żyją jednak również także na ziemi. Naukowcy się mylili.
  2. Na księżycu rodzą się również inne mionki, które mogą podróżować znacznie szybciej.
  3. Na księżyciu rodzą się również inne mionki, które mogą żyć o wiele dłużej niż 10 dni, więc mogły dotrzeć na ziemię.
  4. W czasie pierwotnych obserwacji mionków zepsuły się przyrządy i dane na temat ich prędkości lub czasu życia są niepoprawne.
  5. W czasie podróży z księżyca na ziemię czas stanął w miejscu, odległość się skurczyła, i dlatego mionki mogły dotrzeć na ziemię.

Proszę teraz o uważne przeczytanie powyższych punktów i wybranie najbardziej sensownej odpowiedzi.

Na tysiąc zapytanych ludzi, 999 wybierze jeden z pierwszych trzech punktów. Ta jedna z tysiąca będzie fizykiem.

A teraz naukowo – miony (nie mionki, ale mionki brzmią sympatyczniej, czyż nie?) to nie żyjątka, miony to cząstki elementarne z kategorii leptonów (bardziej znane leptony to m.in. elektrony i neutrino). Miony tworzą się głównie podczas bombardowania górnych części atmosfery promieniowaniem kosmicznym. Ich okres połowicznego zaniku wynosi około 2 mikrosekund, to znaczy ich ilość co 2 mikrosekundy powinna maleć o połowę.

Przeprowadzono liczne doświadczenia w których badano ilość mionów na szczycie góry i u jej podnóża. Różnica wysokości wynosiła 1,9 km. Badano miony o prędkości bardzo zbliżonej do prędkości światła (0.995 c). Przy tej prędkości mionom zajmuje około 6 mikrosekund, aby przebyć tę odległość. Jeżeli naliczymy przykładowo 100 mionów na szczycie tej góry, na dole ich ilość według teorii zmniejszy się trzykrotnie o połowę, czyli ze 100 do 50, dalej do 25 i 12 1/2. . Czyli na dole powinno dolecieć 12-13 mionów.

Doświadczenia jednak wykazują, iż dolatuje 80 procent mionów. Po obliczeniach wychodzi, iż w takim razie okres połowicznego zaniku mionów wynosi około 20 mikrosekund – 10 raz więcej niż wcześniej było obliczone – a tak się składa, że obliczenia TW wykazują, iż przy prędkości 0.995 c czas powinien wydłużyć się dziesięciokrotnie. Czyż nie udowadnia to niemal idealnie precyzyjnie, iż TW jest prawdziwa?

Analogicznie do przykładu z mionkami – oczywiście, możemy przyznać, iż udowadnia, jeśli z mnóstwa możliwych wytłumaczeń wybierzemy te najmniej logiczne.

Skąd w ogóle wiadomo, że to miony się poruszają? W myśl teorii względności wszystko przecież zalezy od układu odniesienia, od obserwatora. Może to miony stoją w miejscu a ziemia się porusza? Wiemy przecież, że zarówno ziemia, jak i cały układ słoneczny i galaktyka się poruszają z zawrotnymi prędkościami? Jeżeli to miony stoją w miejscu, to ich czas powinien płynąć szybciej, a nie wolniej?

A może czas połowicznego rozpadu jest poprawnie obliczony, ale miony są po prostu… (miłośnicy TW – proszę zatkać uszy) – szybsze niż światło? No tak, to niestety niemożliwe, bo tak głosi TW.Niemożliwością też jest, aby zmierzona prędkość rozchodzenia się fal radiowych pulsarów była większa od prędkości światła… 6, choć… ją właśnie tak zmierzono.

Skąd w ogóle wiemy, jaka może być prędkość lub czas połowicznego zaniku mionów? Otóż obliczenia pochodzą z akceleratorów, gdzie powstające miony mogą przecież mieć inne właściwości niż te, które powstają na wysokości 16 km. Wiadomo na pewno, że te powstające w atmosferze mają o wiele większą energię. Może to jakoś wpływa na ich czas połowicznego zaniku? Może dzięki temu są nawet szybsze niż światło… oczywiście o ile by to mogło być możliwe 🙂  Nikt tego nie roztrzygnął. Badania cząstek elementarnych nie moga się odbywać w sposób bezpośredni – wytworzona przez nas aparatura nie jest w stanie cząstek tych zobaczyć, możemy tylko badać efekty, które one wywołują. Nigdy żadnego wyniku nie można stwierdzić ze 100% pewnością.

Podsumowując temat mionów – zbyt duża ilość ich przy powierzchni ziemi może być wyjaśniona na wiele sposobów, z których TW jest sposobem najmniej intuicyjnym i najmniej logicznym.

Zegary na pokładzie samolotu

W 1971 Amerykanie fizyk Joseph Hafele i astronom Richard Keating umieścili 4 bardzo dokładne zegary cezowe na pokładach samolotów, które następnie okrążyły kulę ziemską w różnych kierunkach. Jak możemy dzisiaj wyczytać w większości książek o fizyce, założyli oni, iż zegary lecące na wschód powinny stracić 40 nanosekund a te lecące na zachód – 275 nanosekund. Oficjalnie podane wyniki okazały się niemal idealnie dokładne – te pierwsze straciły 59 zamiast 40 nanosekund, te drugie – zyskały nie 275 nanosekund zamiast spodziewanych 273.

No i debata zamknięta, czyż nie? Tak wspaniała dokładność danych wykazuje niezbicie, iż wyliczenia TW są poprawne i dylatacja czasu odbywa się zgodnie z przewidywaniami.

Niestety. Wyniki tych badań zostały sfałszowane i fakt, iż bardzo trudno znaleźć o tym informacje, jest dowodem na swojego rodzaju inkwizycję panującą w nauce. Przecież sfałszowanie wyników przez twórców tego ekseperymentu wcale nie dowodziło fałszywości teorii! Należałoby po prostu powtórzyć eksperyment, co przy postępie technologii dzisiaj powinno być o wiele łatwiejsze. 7

Udało mi się znaleźć szczegółowe dane z tych eksperymentów. Przykładowo pierwszy z zegarów, mających kod 408, miał zgodnie z TW utracić 59 nanosekund, podczas gdy w rzeczywistości zyskał 165 nanosekund. Wszystkie dane można znaleźć m.in. tutaj: http://www.debate.org/debates/The-Hafele-Keating-Experiment-Supports-Special-Relativity/1/

Hafele i Keating niestety zmanipulowali danymi. Nikt na 100% dzisiaj nie powie, na ile było to celowe oszustwo, na ile nie; jeżeli naukowiec jest bardzo mocno przekonany, że zegar powinien coś pokazać, a pokazuje coś zupełnie innego, może zawsze dojść do szczerego przekonania, iż zegar ten jest zepsuty, i go wyrzucić, biorąc dane z innego zegara. Nawet jeśli okaże się, że 80% zegarów jest zepsutych. Co w 1971 roku nie byłoby tak naprawdę dziwne.

Ciekawe natomiast też to, że nawet, jeśli dane z zegarów okazałyby się zgodne z TW, nie byłoby to też w pełni dowodem na dylatację czasu, gdyż założenie, iż zegary cezowe są tak samo dokładne niezależnie od różnych czynników związanych z podrózą samolotem, są jedynie pobożnym życzeniem. Dokładność tych zegarów udowodniono jedynie na ziemi, w warunkach stacjonarnych. Ich ilość w eksperymencie również pozostawia sporo do życzenia – czy zgodziłby się ktoś na leczenie specyfikiem, który przebadano by zaledwie na czwórce ochotników?

* * *

Oto trzy najpopularniejsze „dowody” na poprawność TW. Jak widać, nie są to żadne dowody. W chwili obecnej nie dysponujemy sprzętem, który w łatwy sposób potrafiłby obalić lub udowodnić TW, jako że przy prędkościach, które uzyskujemy, dokładność naszej aparatury pomiarowej nie jest na tyle duża, aby tego dokonać.

Prawda jest taka, że zdecydowana większość fizyków uważa, iż TW jest prawdziwa, ale wielu też wie, że to nie jest ostatnie słowo, jakie fizyka ma do powiedzenia na temat świata i zależności między prędkością, grawitacją, polem elektromagnetycznym i innymi zjawiskami lub wielkościami fizycznymi. Nikt nie wie do końca, ilu fizyków w TW nie wierzy zupełnie, jednak tacy istnieją. Tak, jak mechanika Newtona okazała się niedoskonała i Einstein potrafił więcej rzeczy wytłumaczyć swoją teorią, przeczącą w niektórych miejscach newtonowej, tak samo jutro może ktoś się pojawić, kto wyłoży nową teorię, która zaprzeczy w wielu miejscom TW. Fizycy kłócą się nieustannie i czasami cienie tych dyskusji są publikowane w literaturze popularnonaukowej… jednak dzieje się to rzadko. Fizykom zależy na tym, aby traktowano ich śmiertelnie poważnie, gdyż im ważniejsza jest ich praca, tym większą mają szansę na dotacje. Smutne jest tylko to, iż w sztuce tego oszustwa są tak dobrzy, że ich teorii uczy się w szkołach jako pewników. Czy w którejkolwiek szkole uczy się przykładowo, że mechanika kwantowa jest również nieudowodnioną teorią? Teorią, dodam, której niedociągnięcia widział nie kto inny, a sam Einstein, i która zdaniem przynajmniej niektórych fizyków nie może współistnieć z TW?

Z niezwykłym zainteresowaniem śledziłem wypowiedzi prasowe w 2011 roku. Otóż Europejska Organizacja Badań Jądrowych (CERN) podała, iż zmierzona prędkość cząstek neutrino w eksperymencie „Opera” okazała się szybsza niż światło. Neutrino miało pokonać odległość 760 km i jeśliby osiągnęłoby prędkość światła, trwałoby to dwie tysięczne sekundy (2 milisekundy). Okazało się, że przybyło ciut wcześniej – zaledwie o 60 miliardowych sekundy (o 60 nanosekund), więc nie jest to wiele – jednak o wiele więcej, niż zakładany błąd pomiarowy.

Wiele miesięcy później CERN podała, iż obliczenia były błędne i ich powodem było złe zamocowanie jednego z kabli podłączonych do komputerów. Czy to prawda, czy nie, i dlaczeto tak długo zajęło wykrycie błędu – tego nie wiem i nie chcę spekulować – najciekawsza jest jednak reakcja środowisk naukowych.

Reakcja opinii publicznej była prosta do przewidzenia – no tak, więc jednak prędkość światła nie jest maksymalną prędkością we wszechświecie. Naukowcy się mylili. Nie pierwszy raz, nie ostatni.

Po środowiskach naukowych jednak spodziewałbym się czegoś zupełnie innego, skoro TW jest powszechnie akceptowana. Tak naprawdę nie zdziwiłoby mnie, gdyby CERN w ogóle nie podała wyników tych badań do wiadomości, tylko intensywnie zaczęła poszukiwać źródła pomyłki. Zrozumiałbym też, gdyby po podaniu wyników pomiarów całe środowisko naukowe orzekłoby – to oczywista pomyłka, nie ma czego komentować, poczekamy, aż pomyłkę się wykryje i usunie.

 Tak się jednak nie stało.

Owszem, większa część naukowców odniosła się do tych wyników sceptycznie. Ale nie wszyscy. Wielu proponowało inne rozwiązania, w tym i takie, które zmieniają lub rozszerzają TW – krótko mówiąc – które jej obecne postulaty uznają za nieprawdziwe. 8

Reakcja ta pokazuje niezbicie, iż to wcale nie jest prawda, jakoby TW była jednogłośnie przyjęta w świecie naukowym. Dogmat o niemożliwości przekroczenia prędkości światła nie jest co prawda najważniejszy w teoretycznych rozważaniach TW, jest jednak niezbędny przy jej obliczeniach. Według nich bowiem masa obiektu rośnie do nieskończoności zbliżając się do prędkości światła, a nie może istnieć masa większa od nieskończoności.

Po co w ogóle napisałem ten artykuł? Nie jestem fizykiem. I jeżeli miałoby do tego zależeć moje życie, nie upierałbym się przy tym, że TW jest błędna. Głównym polem moich badań jest religia i metody masowej manipulacji ludźmi. Moim celem było wykazanie istotnej analogii manipulacji społeczeństwem religii i nauki. Zarówno biskup jak i naukowiec w niektórych momentach każą sobie wierzyć na słowo, obaj oburzą się i zareagują emocjonalnie, kiedy podważy się ich dogmaty, i obaj z ogromną trudnością przyznają się do błędów.

Zachęcam do przeczytania książki Herberta Dingle’a „Science at the Crossroads”. Herbert Dingle był cenionym fizykiem. Był m.in. prezesem brytyjskiego Królewskiego Towarzystwa Astronomicznego. W pewnym okresie życia zaczął dostrzegać rażące wewnętrzne sprzeczności w TW, i nikt nie mógł mu ich wyjaśnić. Pisał liczne listy do różnych czasopism naukowych, prosząc specjalistów od TW o komentarz… i prawie nigdy nie doczekiwał się nawet odpowiedzi. Swoją historię zawarł w powyższej książce.

TW w wielu aspektach zupełnie urąga logice i jest absolutnie nieweryfikowalna, jednak jest na tyle zagmatwana, iż niewielu ludzi ma wystarczającą wiedzę, by w sposób absolutnie naukowy ją podważyć. Tacy ludzie jednak istnieją. Oprócz TW istnieje mnóstwo innych teorii, które podaje się maluczkim do wierzenia, choć są jedynie spekulacjami. Pochodzenie życia. Pochodzenie materii. Z czego naprawdę składa się jądro ziemi. Budowa planet. Wspomniana wyżej mechanika kwantowa. W tych wszystkich dziedzinach tak naprawdę nauka nie posiada żadnej wiedzy, a jedynie mnóstwo spekulacji, jednak z pewnych powodów spekulacji tych naucza się w szkołach i nadaje im miano FAKTÓW.

To, że wszyscy naukowcy coś mówią, nie jest jeszcze dowodem, że to jest prawda. Tak samo jeśli jest to nauczanie jakiegoś Kościoła, niezależnie od tego, iloma latami historii i tradycji Kościół ten się podpiera. Mamy prawo do własnego myślenia i poiwnniśmy uciekać ilekroć ktoś próbuje nam to prawo zabrać lub gdy obraża nas tylko za to, że mamy inne zdanie na jakiś temat, jakikolwiek oczywisty ten temat mógłby się dla kogoś nie zdawać.

Zanim zakończę ten artykuł, pozwolę sobie jeszcze na dokończenie tematu fałszywych twierdzeń, które wymieniłem we wstępie, bo wiem, że dla niektórych mogła to być najciekawsza część.

Napoleon Bonaparte nie był bardzo niskim człowiekiem. Nie był też bardzo wysokim. Mierzył 168 cm. Obiegowa opinia bierze się stąd, iż ktoś mylnie nie przełożył francuskich miar długości na amerykańskie (stosowane też w większości innych krajów). Po śmierci zmierzono ciało Napoleona, że miało 5 stóp i 2 cale. Według miar amerykańskich to 157 cm, ale według francuskich – 168 cm. To wciąż wydaje się niewiele w porównaniu do średniego wzrostu Europejczyków, ale średnią wysokością mężczyzn we Francji wtedy było 165 cm, czyli Napoleon mógł być nazwany osobą dość wysoką.

eartf_from_space_night

Wielki Mur w Chinach nie jest widoczny z kosmosu. Jest widoczny z najniższych orbit satelitów, ale to jeszcze nie kosmos. Z orbit tych widać też autostrady, mosty czy lotniska. Istnieją natomiast inne ludzkie dzieła widoczne z kosmosu. Najważniejszy tu jest kontrast z otoczeniem – im mniejszy, tym trudniej coś dostrzec z dużych wysokości. Wielki Mur jest w dużej części podniszczony, brudny, i nie stanowi wielkiego kontrastu z otoczeniem.

Najlepiej widocznymi z kosmosu budowlami są: zespół 200 km2 szklarni w hiszpańskiej Almerii, budynek parlamentu w Rumunii i kopalnia miedzi Kennecott w USA.

Ptaki nie porzucą dotkniętych przez człowieka piskląt ponieważ nie mają wystarczająco dobrego węchu. Mit ten wziął się prawdopodobnie stąd, że niektórzy próbowali włożyć z powrotem do gniazd pisklęta, które z nich wypadły, podczas gdy mogłyby one być celowo wyrzucone przez ptaka, choć to rzadkie – zdarza się jednak, gdy pisklęta są bardzo chore,lub gdy brak wystarczającej ilości pokarmu dla wszystkich. Czasami matki wyrzucają pisklęta gdy nadchodzi czas, by uczyły się latać. Gdy widzimy pisklę na trawie, zwłaszcza jeśli nie ma ono jeszcze piór, być może wypadło przypadkiem i możemy je spróbować włożyć z powrotem do gniazda bez obaw, iż matka je przez to odrzuci.

Czy mamy pięć zmysłów? Jeśli byśmy mieli pięć, bylibyśmy bardzo upośledzeni. Wymieńmy nasze najważniejsze zmysły. Pięć najczęściej znanych spisał już Arystoteles – wzrok, słuch, smak, węch i dotyk. Ale nauka posunęła się „nieco” od jego czasów. Mniej znane dodatkowe cztery to zmysł temperatury, równowagi, nocycepcja (odczywanie bólu) i propriocepcja (odczuwanie, gdzie znajdują się w danej chwili poszczególne części naszego ciała, nawet jeśli ich w danej chwili nie widzimy). Dzisiaj też wiadomo, iż odczuwanie nacisku, poczucie łaskotania, napięcia mięśniowego lub głodu odbywa się w dedykowanych receptorach i również zasługuje to wszystko na miano zmysłu.

Pasy cnoty nie służyły oryginalnie zapobieganiu zdradom, a jedynie… masturbacji.

Drobna moneta rzucona z wysokiego budynku nie przebije nikomu głowy. Może osiągnąć około 200 km/h; osiągnięcie większych prędkości jest niemożliwe z uwagi na tarcie powietrza. Twórcy Myth Busters próbowali przebić głowę zrobioną z żelu monetą wystrzeloną z trzykrotnie wyższą szybkością – i też się to nie powiodło. Zarówno prędkość jak i specyficzny kształt monety nie pozwolą jej na uszkodzenie ludzkie głowy.

Włosy i paznokcie przestają rosnąć w momencie śmierci człowieka, tak samo jak i wszystkie jego tkanki i organy. Często jednak widać odrastające, niepomalowane części paznokcia, jednak widać je, ponieważ skóra na palcach, tracąc wodę, obkurcza się, odsłaniając normalnie niewidoczne części paznokcia.

Takich mitów fukcjonuje mnóstwo – w życiu codziennym, w religiach i w nauce. Każdy z nas powtarza niektóre z nich i nie ma w tym nic złego, o ile tylko mity te nie będą pogarszały jakości czyjegoś życia. Nie czyniły nas nieszczęśliwymi. A człowiek powinien dążyć do bycia szczęśliwym z jak najbardziej altruistycznego powodu – nie będąc szczęśliwym jesteśmy najczęściej przykrymi dla innych i niezdolni do niesienia im pomocy.

A man offers a rose to a woman to mark International Women's Day in Belgrade

Otwórzmy oczy! Pomyślmy zanim się odezwiemy! Analizujmy zwłaszcza te z naszych przekonań, które uprzykrzają życie – nam lub innym. Może okazać się, że problem leży nie w nas lub w kimś innym, a jedynie w błędnym myśleniu, a jego naprawienie zaowocuje nowym, szczęśliwym życiem.